Stanisław Piasecki - Wawrzyn akademicki przedstawia się

220 pozłacanych i posrebrzanych ,,Wawrzynów Akademickich”, rozdanych przed kilku dniami przez Akademię Literatury, wywołało już w prasie rozliczne a wcale jednomyślne komentarze. Nic dziwnego, bo temat jest istotnie wdzięczny i dający niemało okazji do upustu złośliwości. Toteż zapewne długo jeszcze będzie służył satyrykom i dziennikarzom.

Jest jednak w tym temacie coś, co podnieca nie tylko zmysł złośliwości, ale skłania do uwag ogólniejszej natury. Wybraniem takich a nie innych nazwisk, piętnastka akademików wystawiła świadectwo swojej orientacji w sprawach współczesnej kultury polskiej. Wystawiła świadectwo swojej umysłowości, odporności charakteru, poziomowi i pionowi.

Gdy pod tym kątem widzenia przestudiować interesujący dokument psychologiczny, jakim jest lista uwawrzynionych, gdy wgłębić się w jego styl, konstrukcję i treść, złożoną z nazwisk wybrańców – rzucają się przede wszystkim w oczy pewne cechy, w ogóle charakterystyczne dla epoki etatyzowania kultury, epoki zwanej także epoką braci Jędrzejewiczów.

Dokumencik, zawierający tekst orzeczenia o przyznaniu wawrzynów, wygotowany przez Akademię i rozesłany redakcjom z cennym autografem podpisu sekretarza generalnego Juliusza Kadena-Bandrowskiego – niczym nie znamionuje swego wysokoliterackiego pochodzenia. Jest to sobie normalny urzędowy kawałek, sporządzony według wszelkich zasad rodzimego biurokratyzmu.

Jak więc nakazuje podstawowy kanon urzędowy, lista zawiera niezbędne elementy; imię i nazwisko odznaczonego oraz jego stanowisko służbowe. Z większością odznaczonych nie było pod tym względem kłopotu. W rubryce nr 2 wpisywało się: „nacz. wydz. Min. W. R. i O. P”., „Min. wiz. szkół”, „Urz. Kur. O. S”., „Kier. szkoły powsz”. itd., itd. Niestety, nie wszyscy odznaczeni mieli tak wyraźnie określoną pozycję w hierarchii służbowej. Lukę tę trzeba było wypełnić koniecznie jakimiś określnikami. Człowiek z samem imieniem i nazwiskiem to przecież coś niemal nieprzyzwoitego. A jak na złość, ta nieprzyzwoitość zagroziła poważnie samemu początkowi listy, oddziałowi odznaczonych „za wybitną twórczość literacką”. Dopisano więc sumiennie przy każdym nazwisku: ,,Xowi Ypsylonowi, literatowi”.

Objaśnienie to, posiadające może pewną wartość informacyjną przy takich aktualnie mniej znanych szerszemu ogółowi nazwiskach, jak Józef Ruffer, Ostap Ortwin czy Alfred Konar – nabiera jednak dość groteskowej barwy przy nazwiskach Świętochowskiego, Struga czy Iłłakowiczówny. Literat Świętochowski i literat Strug! A Świętochowski i Strug nie wystarczy, panie literacie Kaden-Bandrowski?

Oddział I. odznaczonych, to jak się już powiedziało, pisarze uwieńczeni wawrzynem za „wybitną twórczość literacką”. Można długo myśleć i nie zgadnąć, dlaczego wysoki areopag akademicki uważa twórczość literacką Alfreda Konara za wybitniejszą od dorobku pisarskiego pominiętych: Zygmunta Nowakowskiego, Stanisława Wasylewskiego, Jana Parandowskiego, Juliana Wołoszynowiskiego, Zofii Kossak-Szczuckiej i wielu innych. Są to zapewne subtelne kwestie akademickiego rozeznania estetycznego. Nie sposób również dociec, dlaczego to znakomity krytyk Wacław Borowy, znalazł się pośród odznaczonych literatów, a nie w następnej grupie krytyków i historyków literatury.

Ale nie jest żadną tajemnicą, dlaczego wśród odznaczonych za twórczość literacką pisarzy naprawdę wybitnych i zupełnie średnich, rzuca się w oczy brak nazwiska, którego pozycja w współczesnej literaturze polskiej nie może ulegać najmniejszej wątpliwości. Jednego z najwybitniejszych. Znakomitego dramaturga. Świetnego publicysty. Wspaniałego pamflecisty. Słowem: Adolfa Nowaczyńskiego.

To powtórne pominięcie przeciwnika politycznego i wielkiego pisarza, to pójście w ślady klanu Zawistowskich, przemilczających ad usum regime’u[1] sobiepańską, niezależną i nie liczącą się z niczym twórczość Nowaczyńskiego – jest przeraźliwym świadectwem małości tej Akademijki piętnastu.

I nie pokryją tego obłudne gesty rzekomej ponadpartyjności, owo przyznanie wawrzynu gładkiemu Miłaszewskiemu, czy przypomnienie sobie poniewczasie o Świętochowskim, gdy mu już świadectwo „prawomyślności” w głośnym wywiadzie wystawił generał Sosnkowski, prawdziwy europejczyk, również spostponowany przez Botokudów[2] akademickich ich partyjniackim wawrzynem.

Nić tępego partyjnictwa przewija się czerwonym ściegiem przez cały ukaz odznaczeniowy. Wśród historyków i krytyków literatury pominięci: Ignacy Chrzanowski, Stanisław Pigoń, Adam Grzymała- Siedlecki, Zygmunt Wasilewski. Ten ostatni – niedawny laureat Akademii Umiejętności w Krakowie. I niech potem Kaden-Bandrowski nie wylewa łez krokodylich w „Gazecie Polskiej”, że akademie naukowe u nas zasobne i bogate, a Akademia Literatury biedna i bez pieniędzy. Fundusze krakowskiej Akademii Umiejętności pochodzą z ofiarności społeczeństwa, z zapisów, darów, aktów fundacyjnych. A ofiarność społeczeństwa – to kwestia zaufania, które tam, w Krakowie, umiano sobie zdobyć. Ofiarodawcy mają pewność, że w użytkowaniu funduszów kieruje się Akademia Umiejętności tylko dobrem nauki. Akademia Literatury swymi dotychczasowymi pociągnięciami, zwłaszcza zaś ostatnim rozdawnictwem wawrzynów, nie wytworzyła przekonania, że jedyne dla niej kryterium – to ­­– literatura. I dlatego skazana jest wyłącznie na skromniutkie fundusiki, jakie da się wydusić z pustawej kasy skarbowej. Na to nie ma rady.

To naturalna konsekwencja tego choćby, że np. w całej bogatej publicystyce politycznej w Polsce, panowie akademicy literatury dostrzegają jednego tylko godnego wawrzynu: Wojciecha Stpiczyńskiego. Że nie istnieje dla nich świetna publicystyka Bolesława Koskowskiego, Stanisława Strońskiego, Mieczysława Niedziałkowskiego. Ba, i że nawet jeśli już uchwalili przyznawać wartość literacką tylko publicystyce prorządowej, to i w tym zakresie nie umieli dokonać sensownego wyboru. Przedwczorajsza w formie i treści, patetyczna i pustosłowa publicystyka Rzymowskiego zapewniła mu fotel akademicki; ten sam rodzaj zapiewania publicystycznego Wojciecha Porannego odznaczono wawrzynem. A świetna, obrazowa, zwarta, rzeczowa, nowoczesna proza najwybitniejszego publicysty obozu rządowego, Ignacego Matuszewskiego, nie znalazła uznania w wysokim areopagu. Czyżby dlatego, że jej autor nie wybrany do senatu? Że zrozumiano to jako wskazówkę: lepiej nie! Może niełaska?

Lektura listy odznaczeń wawrzynowych bardzo jest pod każdym względem interesująca. Unaocznia ona zakres zainteresowań kulturalnych akademików. Rzecz np. znamienna, jak mało zainteresowania budzi w piętnastce akademickiej historia. Jeszcze historia literatury w dawce umiarkowanej – owszem. Ale poza tym! Ani jednego wawrzynka. Jakbyśmy wśród współczesnych historyków polskich nie mieli Zakrzewskich, Konopczyńskich, Bujaków, Kotów. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźć wreszcie można jednego odznaczonego historyka (popularyzatora wprawdzie), ale i tego starannie zakonspirowano określnikiem: senator. Nie historyk, tylko senator Artur Śliwiński otrzymał złoty wawrzyn.

Najbardziej jednak mroczny i tajemniczy jest dział następny. Odznaczenia „za wybitne zasługi dla dobra literatury polskiej”. Paru naczelników, jeden radca, jedna wizytatorka, dwóch generałów itd.

Gen. Sławoj-Składkowski byłby niewątpliwie jednym z pierwszych kandydatów do odznaki honorowej Polskiej Akademii Higieny Wiejskiej, gdyby takowa istniała. Jego wybitne zasługi organizacyjne w armii doczekały się świeżo uznania w nadaniu wielkiej wstęgi orderu „Polonia Restituta”. Można by również zrozumieć, gdyby akademicy tak się rozsmakowali w rubasznym, żołnierskim stylu wspomnień legionowych generała, że uwieńczyliby go wawrzynem „za wybitną twórczość literacką”. Ale pewną rewelacją dla szerszych kół jest wiadomość, że dziarski generał, zajmując kolejno tyle odpowiedzialnych stanowisk w administracji państwowej i armii znalazł jeszcze czas na położenie „wybitnych zasług dla dobra literatury polskiej”,

I nie on jeden tylko w armii. Bo także, co będzie zapewne jeszcze większą rewelacją, generał Lucjan Żeligowski, bohaterski oswobodziciel Wilna. Ostatnio, po przejściu na emeryturę, generał zajął się energicznie ważną sprawą organizacji uprawy lnu. Lniarze obrali go prezesem honorowym swych związków. Tak ot i literaci postanowili być nie gorsi. Dali, znaczy się, wawrzyn. Żeby ciche zasługi dla literatury nie pozostały w cieniu.

Natomiast poeta-ułan i literatury wielbiciel generał Wieniawa-Długoszowski dlaczegoś tam w niełasce Akademii. Nic nie dali. No i najwybitniejszy nasz pisarz wojskowy, gen. Władysław Sikorski, oczywiście też pominięty. Ale tu już wiadomo dlaczego.

Zasługi naczelnika Zawistowskiego dla Akademii i TKKT[3] zbyt są powszechnie znane, aby nie rozumieć, że przypadł mu w udziale wawrzyn złoty, srebrnym zaś ukontentował się „za wybitną działalność organizacyjną w dziedzinie literatury pięknej” radca Michał Rusinek, słynny piewca karafki prezesa Sieroszewskiego. Takiż srebrny i za takież zasługi otrzymała pani ministrowa Beckowa, inicjatorka pożytecznej skądinąd innowacji, aby kartoniki menu na obiadach dyplomatycznych projektowali artyści-plastycy.

Niema natomiast żadnych zasług dla dobra literatury ani nie rozwijał wybitnej działalności organizacyjnej Stanisław Michalski, dyrektor Funduszu Kultury Narodowej. Nie pomogło nawet stanowisko służbowe. Wawrzynu nie dostał.

Tu już wchodzimy w dżunglę porachunków, zawiści i małostek wielkich ludzi z Akademii tak mroczną i odrażającą zawilgłym wyziewem, że zwrócić się trzeba co prędzej w inną stroną.

Ale i gdzieindziej nie lepiej. W grupie plastyków i muzyków („wybitne zasługi dla sztuki polskiej w ogóle”) pominięto czy zapomniano Wojciecha Kossaka, Axentowicza, Pankiewicza, Sichulskiego, Szukalskiego (a Kuna jest), że tylko tych kilka nazwisk wymieni się tu przykładowo.

W grupie krasomówców Ignacy Paderewski, któremu biurokraty akademickie uważały za niezbędne dodać przy nazwisku objaśnienie „muzyk”, obok Daszyńskiego (chorego i nie biorącego już udziału w życiu politycznym, więc nieszkodliwego) i generała Sosnkowskiego – wszyscy zrównani z zdolnym polemistą sejmowym Miedzińskim. O krasomówstwie kaznodziejów polskich Akademia Literatury nic nie wie. Nazwiska arcybiskupa Teodorowicza, biskupa Szlagowskiego, ojca Jacka Woronieckiego są jej nieznane.

Natomiast wcale obficie obdzielono wawrzynami prawników, szeregując ich na dwie klasy: „krasomówców sądowych” (złoty wawrzyn) i krzewicieli „kultu słowa polskiego w zawodzie adwokackim” (srebrny wawrzyn). Czy ten kult polega na pięknej stylizacji powództw cywilnych, czy na pięknosłowych rozmowach z klientami w gabinetach adwokackich, tego bliżej nie określono. Dość, że i w złotych i w srebrnych wawrzynach pominięto takie wielkie nazwiska jeszcze przedwojennej palestry polskie, jak Trąmpczyński, Wróblewski, Berenson (z obrońców politycznych przedwojennych jest tylko Patek), dość że nie uznano za wybitnych mówców sądowych Szurleja, Niedzielskiego, Hofmokla-Ostrowskiego i wielu innych, naprawdę znakomitych przedstawicieli retoryki adwokackiej, natomiast wawrzynem srebrnym odznaczon adw. Krzywicki, mąż literatki Ireny Krzywickiej. Zawszeć jakiś związek z literaturą.

Na śliskim terenie sądowym, znanym zapewne akademikom raczej ze słyszenia i z gazet, niż z autopsji (wyjątek stanowi procesowicz Miriam[4]), gafy są jeszcze zrozumiałe, choć niewybaczalne. A jeśli się zdarzają na własnym, najwłaśniejszym terenie teatralnym, to już sprawa przedstawia się znacznie gorzej.

Wawrzynami dla ludzi teatru sypnięto hojnie i demokratycznie. Tak demokratycznie, że nie przepomniano suflerów, z wyraźną krzywdą nieodznaczonych w dziale literatury a równie pożytecznych korektorów. Otóż zasługi dla sceny polskiej suflera Nieszporka i suflerki Janikowskiej są być może bardzo wielkie, ale jednak ten i ów gotów pomyśleć, że zupełnie pominiętego w odznaczeniach Juliusza Osterwy większe. Bo bądź co bądź Osterwa i jako wielki aktor i jako twórca Reduty pozostanie w historii polskiego teatru. Nieszporek prawdopodobnie nie. Nuna Szczurkiewiczowa, twórczyni polskiej sceny w Wilnie i w Poznaniu, zrównana srebrnym wawrzynem z suflerką Janikowską, to też coś nietęgo świadczy o orientacji panów akademików w sprawach teatru.

Tak samo, jak pominięcie wśród odznaczonych wydawców prof. Romera (Książnica Atlas), Rudolfa Wegnera (Wydawnictwo Polskie, Poznań), Szczepana Jeleńskiego (św. Wojciech), czy Gebethnera lub Arcta, nie wystawia Akademii świadectwa jakiej takiej choćby orientacji w sprawach wydawniczych.

Sto kilkadziesiąt nazwisk uwieńczonych wawrzynem „za szerzenie zamiłowania do literatury polskiej” i „krzewienie czytelnictwa”, usuwa się zupełnie spod możliwości oceny szerszych kół. Ale co gorsza, sposób dokonania oceny przez Akademię stoi pod znakiem zapytania. Musimy prześwietnej Akademii uwierzyć na słowo, że zasługi dla czytelnictwa np. Michała Pleszki, nauczyciela gimnazjalnego są większe, niż np., zasługi nieodznaczonego dyrektora Macierzy Szkolnej Stemmlera. Powstaje tylko pytanie: czy prezes Sieroszewski z czternastu akademikami wizytował np. gimnazjum p. Pleszki, szkołę powszechną p. Chudyby i pensję p. Poseltówny, odznaczonych srebrnym wawrzynem?

Bardzo być również może, że największe zasługi dla literatury polskiej mają w dziennikarstwie naszym szerzej nieznani pp. Czarski i W. Szmagier, że Bertold Merwin jest nierównie zasłużeńszy od nieodznaczonego Witolda Noskowskiego, kierownika najlepszego w Polsce działu kulturalnego w piśmie codziennym („Kurier Poznański”) i znakomitego krytyka (również w dziale krytyki pominiętego). Ale, do licha, skąd ta Akademia zebrała te rewelacyjne wiadomości?

I tu nasuwa się podejrzenie, że rozdawnictwo wawrzynów, zwłaszcza srebrnych, odbyło się według tej samej procedury, co np. przyznawanie krzyżów zasługi niższym funkcjonariuszom administracji państwowej. Drogą służbową poszedł do „odnośnych” urzędów okólnik: podawać kandydatów, no i Akademia, na wiarę pp. kuratorów i wojewodów, sypnęła odznaczeniami dla ludzi nieznanych sobie i przedstawionych w urzędowych papierkach.

A to bardzo nie po akademicku. Do grzechów małostkowości, ciasnego partyjnictwa, załatwiania przy sposobności wawrzynów własnych porachunków, niechlujstwa i niedbalstwa – dołącza się grzech nowy: nieodpowiedzialności. Akademia dała się po prostu przekształcić w urząd rozdawnictwa orderków.

Nic więc dziwnego, że i komunikat Akademii o wawrzynach zredagowany jest w najczystszym stylu urzędowym:

„Odznaka Wawrzyn Akademicki przedstawia się (...państwo pozwolą, Wawrzyn jestem...), jako sześcioramienny krzyż (…osobliwy krzyż z sześciu ramionami...), oparty (...!...) na tych samych motywach, co Gwiazda PAL”.

Wawrzyn akademicki przedstawia się... Oj, przedstawił się!


Tekst pochodzi z książki Stanisław Piasecki - Prawo do twórczości


[1] [łac.] „Na usługi rządu” [redakcja]
[2] Botokudzi – południowo amerykański szczep Indian. Znani też jako Indianie Aymoré. [redakcja]
[3] Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej [redakcja]
[4] Pseudonim artystyczny Zenona Przesmyckiego (1861-1944) – pisarza, poety, tłumacza, popularyzatora twórczości Norwida, ministra Kultury i Sztuki w gabinecie Ignacego Paderewskiego oraz Leopolda Skulskiego, prezesa Polskiego Towarzystwa Ochrony Prawa Autorskiego. Piasecki nawiązuje tutaj prawdopodobnie do głośnego procesu o zniesławienie jaki Przesmycki wytoczył dziennikarzom Braunowi i Horzelskiemu, którzy wcześniej na łamach dwutygodnika „Zet” oskarżali Przesmyckiego o zawłaszczenie dokumentów i pamiątek po Stefanie Żeromskim (m.in. pamiętnika i listów).

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły