Stanisław Piasecki - Podróż miedzyplanetarna

Starsi panowie, panowie z XIX-go wieku, ci, którzy w curriculum vitae wpisaną mają datę urodzenia, zaczynającą się od cyfr 18..., ogromnie lubią rozprawiać długo i uczenie o kryzysie i dnie kryzysu, o równaniu w dół i nakręcaniu koniunktury, o deflacji i inflacji. Nam, ludziom XX-go wieku, wydają się te ekonomiczne rozrywki umysłowe po prostu zabawne. Kryzys? Bardzo zgrabne słówko, bo napawające otuchą, że się przecież kiedyś skończy (zwłaszcza, że już dno pokazał), i że powoli, powoli, na automatycznej taśmie deflacji lub inflacji (co kto woli), powrócą dawne, dobre czasy. Nam, może dlatego, że do tych dawnych, dobrych czasów nie tęsknimy, nie bardzo chce się jakoś wierzyć w kryzys. Wydaje się nam raczej, jesteśmy nawet tego pewni, że przeżywamy zjawisko znacznie większej skali, niż taki zwykły, oklepany kryzys ekonomiczny. Że to po prostu katastrofa kapitalistycznego ustroju gospodarczego, w jaki świat zagrzązł przez szereg wieków. I że już tej zmurszałej budowli podstemplować się nie da, ani nie ma po co. Więc też interesuje nas budowa nowego ustroju.

Starsi panowie o inflacji i deflacji – a my o koncentracji i dekoncentracji, o kolektywizmie i o upowszechnieniu warsztatów, o produkcjonizmie i prawie do twórczości.

Powinienem odpowiedzieć na artykuł polemiczny Zbigniewa Byrskiego „Drobny warsztat, czy kółko w maszynie” (Prosto z Mostu, nr 42) artykuł, który jest jednym z ogniw w tej naszej dyskusji. Powinienem odpowiedzieć, tym bardziej że artykuł Byrskiego jest rzadkim (niestety!) przykładem stuprocentowej rzetelności polemicznej. Autor, wytaczając ze swego kolektywistycznego stanowiska zarzuty przeciw tezom dekoncentracji gospodarczej, z całą sumiennością i bezstronnością streścił poglądy przeciwnika, nigdzie ich nie naciągając dla łatwiejszego zwycięstwa polemicznego, ani tym bardziej nie przeinaczając. Jeśli w kilku punktach wyciągnął z moich artykułów wnioski opaczne – to tylko moja w tym wina. Wina pozostawienia pewnych luk w szkicowym z konieczności traktowaniu sprawy w ramach doraźnych artykułów. Te luki wypadnie dziś przede wszystkim uzupełnić.

Ale wprzód jeszcze mała dygresja terminologiczna. Chodzi mi o nieszczęsne słówko: „drobnomieszczaństwo”, które jest dla Byrskiego synonimem dekoncentracji. Słówko wywołujące masę niepotrzebnych nieporozumień, bo posiada swój określony sens historyczny, sens, pomimo pozornej zbieżności z nowoczesnymi hasłami dekoncentracji – zupełnie różny. Mówiąc o dekoncentracji gospodarczej nie mam bynajmniej na myśli jakiegoś procesu uwsteczniającego, cofania się do epoki średniowiecznego rzemiosła, czy drobnomieszczaństwa z okresu Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Nie jestem bynajmniej zwolennikiem naiwnego, ruskinowskiego maszynoburstwa, ani równie naiwnego powrotu do natury Jana Jakuba Rousseau, ani nawet nowego średniowiecza Bierdiajewa. Epoki historyczne są niepowtarzalne. Człowiek nie wróci do jaskini, nie zmieni pługu na sochę, nie wyrzeknie się samolotu dla zdrowotnego spaceru per pedes apostolorum[1]. To byłyby wszystko śmieszne i zbędne utopie. Sądzę natomiast, że rozwój nowoczesnej techniki wykazuje wyraźne tendencje dekoncentracyjne, że jak maszyna parowa wywołała konieczność koncentracji przemysłu, tak silnik spalinowy i elektryczność stwarzają perspektywy rozproszenia produkcji przemysłowej. Te nowe warunki techniczne będą się musiały wyrazić w nowej strukturze społecznej, która jednak bynajmniej nie będzie ani feudalną, ani drobnomieszczańską. Dlatego zaś przede wszystkim niedrobnomieszczańską, że los miast wobec rozwoju nowoczesnej komunikacji stoi pod wielkim znakiem zapytania.

Muzyka odległej przyszłości? Być może, ale wynalazki idą tak szybko w tym kierunku, że trudno się z nimi nie liczyć, jeśli chce się budować nie na miesiące i lata – ale na epokę. Gdym pisał przed kilku miesiącami artykuł „Latający dywan”, zwracający uwagę na możliwości komunikacyjne szybowców, ani się spodziewałem, że jesteśmy tak blisko przełomu w lotnictwie, czego widomym znakiem jest choćby francuski samolocik „Pou du ciel”, jeszcze silnikowy, ale już tak prosty, że jak powiada wynalazca Mignet, każdy może go sobie zbudować z zwykłej skrzyni drewnianej[2].

Rozwój techniki z jednej strony, z drugiej zaś bunt człowieka przeciw niewolnictwu wobec starej maszyny, w które poddał go ustrój kapitalistyczny – oto dwie przesłanki na których opiera się możliwość realnego postawienia prawa do twórczości.

Zbigniew Byrski rozróżnia twórczość w zakresie produkowania dóbr materialnych i twórczość w zakresie dóbr duchowych. Jest to właśnie podział, który wydaje mi się z gruntu przestarzały i fałszywy. Stworzył go ustrój kapitalistyczny aby zepchnąć robotnika do roli mechanicznego wytwórcy, aby zubożyć proletariat nie tylko materialnie ale i duchowo, aby go uzależnić nie tylko od kapitału, ale i od monopolu na myślenie warstw posiadających, aby go możliwie odczłowieczyć.

Twórczość duchowa nie może istnieć bez równoczesnego wyprodukowania tzw. dobra materialnego, jak na odwrót, produkowanie dóbr materialnych, wyzute z wszelkiej twórczości duchowej, sprowadza człowieka-producenta do roli robota.

Przykłady, podane przez Byrskiego, uzmysłowią to doskonale:

„Twórczość wartości duchowych – powiada Byrski – jest z natury rzeczy jednolita. Piasecki jest jednocześnie twórcą i wytwórcą wartości duchowych. Inaczej podział na twórcę i wytwórcę nie ma tutaj żadnego sensu, ponieważ z chwilą pomyślenia proces wyprodukowania tej wartości duchowej został ukończony”.

Otóż nie. Z chwilą pomyślenia proces wyprodukowania wartości duchowej bynajmniej nie został ukończony, ale dopiero zaczęty. Pomyślenie – to jest tylko pomysł wartości duchowej. Kształt realny przybiera ona – w danym wypadku dopiero pod piórem, w połączeniu z fizyczną pracą pisania, gdy powstaje zarazem pewne dobro materialne. Podział na dobra duchowe i materialne jest równie sztuczny, jak podział na pracę umysłową i fizyczną. Pisanie artykułu nie jest wcale mechanicznym przenoszeniem myśli na papier, jest psychofizyczną pracą formułowania myśli w konkretne zdania, pracą, w której wysiłek psychiczny łączy się w przedziwny sposób z wysiłkiem fizycznym ręki, wodzącej pióro po papierze. Wie o tym doskonale każdy, kto np. przeuczał się z pisania piórem – na pisanie artykułów na maszynie. Wytwarza się wówczas jakiś zupełnie nowy związek psychofizyczny, wymagający dopiero opanowania.

Mógłby tu oczywiście rzucić ktoś, z głupi frant, peszący Zwischenruf[3]: „A jeśli pisarz dyktuje artykuł? A jeśli chodzi nie o pisarza, tylko o mówcę?” Formułowanie myśli w zdania mówione, formułowanie odpowiedzialne, jest tak samo pracą fizyczną, jak pisanie. Autor dyktujący odczuwa taki sam wysiłek fizyczny, jak autor piszący, a jeśli ten wysiłek będzie mniejszy, ze względu na krótszy czas pracy, to i zadowolenie z ścisłości sformułowania swej myśli zmniejszy się odpowiednio. Zaś mówca schodzi z trybuny zlany potem nie tylko dlatego, że głos natężył, albo że na sali było gorąco, ale przede wszystkim dlatego, że przebył olbrzymi wysiłek fizyczny konieczności błyskawicznego budowania pomysłu w wykład.

Pomysł twórczości nie jest jeszcze twórczością ani wartością duchową jeśli przez wartość rozumiemy coś, co także inni ocenić mogą, a tylko w tym znaczeniu słowo wartość posiada jakikolwiek sens. Pomysł – jeśli się rodzi – rodzi się zazwyczaj lekko i bez wysiłku. Więcej ma w tym udziału podświadomość niż- świadomość. Pomysł – to najczęściej zjawisko psychiczne z rzędu tych, które wielki matematyk francuski, Henri Poincare, zanalizował na słynnym przykładzie swego odkrycia w dziedzinie rachunku różniczkowego i całkowego. Przez długie tygodnie pracował nad tymi zagadnieniami i nie mógł dojść do niczego. Aż nagle, wezwany na ćwiczenia wojskowe, stawiając nogę na stopień dyliżansu, znalazł w mózgu, błyskawicą myśli, podstawowe rozwiązanie. To rozwiązanie stało się konkretną wartością przez żmudne opracowanie go po powrocie z ćwiczeń, i przez pracę, wykonaną przedtem. Stworzenie wartości składa się bowiem zawsze z pomysłu i pracy, które łączą się z sobą nierozdzielnie. Odkrycie Poincarego stało się wartością duchową, wymierną przez innych wtedy, gdy zarazem stało się dobrem materialnym w postaci rękopisu książki.

My, ludzie z warstw posiadających... prawo do twórczości, my, posiadający to prawo choćby w najskromniejszym zakresie np. publicystyki, wiemy dobrze, jak męka fizycznej pracy ślęczenia nad biurkiem z obolałymi od zmęczenia mięśniami, z opadającymi po całonocnym pisaniu powiekami, staje się rozkoszą, gdy jest równocześnie urzeczywistnieniem twórczego pomysłu, tworzeniem wartości duchowo- materialnej. I tej rozkoszy tworzenia, stanowiącej istotę człowieczeństwa, nie wolno odbierać nikomu.

Odebrał ją masom proletariackim ustrój kapitalistyczny, który nie tylko zachował dawny, feudalny podział na bogatych i biednych, ale dodał jeszcze do niego, w imię produkcjonizmu, podział na twórców i wytwórców. Komunizm sowiecki, zniósłszy zasadniczo nierówność rozdziału bogactw, przejął z ustroju kapitalistycznego zasadę produkcjonizmu z jej podziałem na twórców i wytwórców.

Zbigniew Byrski, rozwijając przykład z pisarzem, który jest „jednocześnie i twórcą i wytwórcą wartości duchowej”, taką dalej snuje konstrukcję roli proletariatu:

„Nie możemy np. uważać za wytwórcę wartości duchowej robotnika drukarskiego. Bierze on tylko udział w udostępnianiu wyprodukowanej wartości duchowej dla szerokiego ogółu.

Przetwarza on wartość duchową w społeczne dobro. Całkowity zatem proces tworzenia wartości duchowych łącznie z pracą fizyczną, dokonaną celem udostępnienia ludziom danej wartości duchowej, nazwiemy procesem produkowania społecznego dobra duchowego”.

Robotnik drukarski sprowadzony jest więc do roli mechanicznego powielacza wartości duchowych, a za całe zadowolenie starczyć mu musi, że swą mechaniczną ośmiogodzinną pracą, przyczynia się do „udostępnienia dobra duchowego”. Nie inaczej było i jest w ustroju kapitalistycznym, z tą bodaj jedną różnicą, że tam zysk z tego produkowania szedł do kieszeni kapitalisty, w ustroju kolektywistycznym zaś zysku kapitału nie ma, został on uspołeczniony. To niewątpliwie dużo – ale czy to nawet najbardziej uspołecznionemu człowiekowi przyszłości zdoła wynagrodzić zduszenie w nim instynktu twórczego?

Myślenie kolektywistyczne jest tak dalece zarażone kategoriami produkcjonizmu kapitalistycznego, że wnikliwy umysł Byrskiego nie dostrzega nawet w przytoczonym przykładzie drukarni możliwości zaspokojenie potrzeb twórczości duchowej robotnika. Przetworzenie rękopisów w książkę, czy w czasopismo jest niewątpliwie pracą wtórną, udostępnianiem ogółowi dorobku pisarza. Ale jest też nowym aktem twórczym: powstaje książka. Zecer, metrampaż i maszynista tworzą, niezależnie od powielania cudzej twórczości pisarskiej, dzieło własne, którego wartość zależy od doboru czcionki, złamania kolumn, precyzji tłoczenia.

Ale i tu już wdziera się produkcjonistyczna tendencja odgradzania robotnika od wszelkiej pracy twórczej. Zasadą produkcjonizmu jest sztuczne rozgraniczenie pracy fizycznej i umysłowej. Robotnik nie powinien tracić czasu na faramuszki, tylko składać „satz”, łamać kolumny i drukować. Od komponowania drukarskiego książki, czy od układu graficznego afisza jest spec, inteligent, artysta, który wyda wskazówki czarnoroboczym, fizycznym pracownikom, co i jak mają wykonać. Ile to produkcjonistyczne „nastawienie” narobiło szkód w naszych małych nawet drukarniach, wie każdy, co ma z drukarstwem do czynienia.

Spodziewam się, co mi na to mogą odpowiedzieć kolektywiści: Małe drukarnie, w których zecer może rozwijać swe uzdolnienia artystyczne – to już formacje szczątkowe. Przy wielkiej maszynie rotacyjnej, przy linotypie z standardowymi typami czcionek nie ma miejsca na roztkliwianie się nad ginącym typem rzemieślnika-artysty. A czy mamy się wyrzec rotacyjnego druku, możliwości o tyle szybszego rozpowszechniania słowa drukowanego, milionowych nakładów pism codziennych? Trzeba więc w robotniku drukarskim rozbudzić poczucie ważności społecznej jego ogłupiającej, mechanicznej pracy – i koniec.

Nie chcę snuć fantazji na temat technicznych możliwości zdekoncentrowania przemysłu drukarskiego. Ale myślę, że jeśli zajdzie tego potrzeba (ta potrzeba, które jest przysłowiową matką wynalazków), to technika da sobie z tym problemem radę. A że taka potrzeba już powstaje, tego uczy nas nie kto inny, jak Rosja sowiecka. Pamiętacie z beletrystyki sowieckiej te lotne propagandowe brygady (czy jak się to tam zwie) komsomolców, które dla dopingowania robotników tej, czy innej budującej się fabryki, drukują w wagonach kolejowych na małych drukarenkach pisma lokalne, poświęcone podnoszeniu zasług dzielnych a wykpiwaniu nieróbstwa niedorajdów? Nawet w ustroju kolektywistycznym konieczna się okazuje dekoncentracja prasy...

Ale bo też w Rosji sowieckiej mniej jest znacznie doktrynerstwa i więcej liczenia się z wymogami rzeczywistości, niż w głowach naszych rodzimych marksistów. Tam już dawno wrócono do zasad surowości obyczajowej (bardzo... drobnomieszczańskiej), gdy u nas talmudyści komunizmu zachłystywali się jeszcze hasłami swobody płciowej. Tam odbywa się na wielką skalę przełom ku psychologizmowi w traktowaniu spraw społecznych, gdy w polskich agitkach komunistycznych pleni się w najlepsze suchy i tępy doktryneryzm ekonomiczny. Stalin rzucił już hasło: „frontem do człowieka”, a jeśli będzie konsekwentny, i pójdzie w tym kierunku dalej, to i niedługo usłyszymy coś niecoś o zahamowaniu pędu do koncentracji gospodarczej. Wtedy i nasi marksiści będą na gwałt zmieniać zdanie.

My, narodowcy polscy, nie mamy potrzeby oglądać się na światło ze wschodu i według niego się orientować. Nie wydaje się nam konieczne przejście przez okres sowieckiego powtarzania błędów ustroju kapitalistycznego i amerykanizacji. Wolimy od razu zacząć od tego punktu, z którego trzeba zaczynać: od człowieka. Człowiek zaś nie może się czuć szczęśliwy w ustroju, w którym poddano go niewoli produkcjonizmu, w którym odebrano mu radość tworzenia, a pozostawiono tylko fizyczny trud powielania cudzej twórczości, twórczości nowych panów.

Oczywiście, przyjęcie humanistycznej zasady dekoncentracji gospodarczej, realizowanej w miarę, jak na to pozwoli rozwój nowoczesnej techniki, stwarza szereg problemów do rozwiązania. Jednym z takich problemów jest problem wymiany handlowej, na który słusznie zwrócił uwagę Zbigniew Byrski w swym artykule polemicznym, niesłusznie jednak przypuszczając, że zasada prawa do twórczości prowadzi z nieuchronną koniecznością do zachowywania handlu w dzisiejszej jego formie i znowu słusznie wywodząc, że „prawo do twórczości” jest w takim handlu, niestety, prawem koncentracji kapitału.

Pozwolę tu sobie jedynie wprowadzić pewną poprawkę: zamiast „jest” – „byłoby”. Byłoby, gdyby w handlu w ogóle mogła być mowa o prawie do twórczości, o pracy twórczej. Handel zaś, jak w ogóle wszelkie pośrednictwo, jest typowym zajęciem nieprodukcyjnym, nietwórczym. Jest pasożytnictwem na cudzej pracy i cudzej twórczości. To już powiedział stary Arystoteles. Toteż w ustroju twórczości narodowej na handel w dzisiejszej jego formie, koniecznej w dzisiejszym ustroju, w ogóle nie ma miejsca. Handel musiałby być upaństwowiony, uspołeczniony czy unarodowiony (każde z tych trzech słów ma swoje niedostatki terminologiczne – ale treść w gruncie rzeczy tę samą).

Handel bowiem odgrywałby w zdekoncentrowanym ustroju gospodarczym niesłychanie doniosłą rolę regulatora. Ustrój dekoncentracji nie ma być przecież anarchią, tylko wyższym od kolektywu typem uspołecznienia produkcji, zorganizowanej w małych warsztatach. Kontrolowanie i kształtowanie tej produkcji należałoby z natury rzeczy do handlu, nie obliczonego na zysk, ale kierującego się celem społecznym i utrzymywanego przez państwo. Zawód kupca, z natury nietwórczy, stałby się w ten sposób twórczym społecznie, jak twórczym jest społecznie zawód urzędnika przez swój cel kształtowania społeczeństwa.

Upaństwowienie handlu jest oczywiście przedsięwzięciem nierównie trudniejszym od upaństwowienia produkcji, już przygotowanej przez ustrój kapitalistyczny do łatwego, mechanicznego przejęcia ze zmianą jedynie – tytułu własności i zachowaniem całej antyhumanistycznej organizacji. Upaństwowienie, uspołecznienie czy unarodowienie handlu wymaga przede wszystkim wytworzenia typu człowieka ideowego, takiego typu jakim stały kooperatywy w Poznańskim i jakim stoją obecnie kooperatywy ukraińskie: człowieka, dla którego działalność gospodarcza jest służbą narodową, człowieka, który jest antytezą zarówno kombinatora, jak biurokraty. A taki typ tworzą wszystkie wielkie ruchy ideowe.

Utarło się nazywać hasła kolektywistyczne hasłami rewolucyjnymi, a narodowców uważać za ewolucjonistów. W istocie jest wręcz przeciwnie. Kolektywizm sowiecki – to ewolucjonizm najczystszej wody, to dalszy ciąg ustroju kapitalistycznego z wyrównaniem nierówności w podziale dochodu społecznego. Ewolucyjny charakter kolektywizmu został zaciemniony przez to, że realizacja haseł kolektywistycznych nastąpiła w uwstecznionej pod względem rozwoju kapitalizmu Rosji i przeto musiała przejść przez ostrą fazę rewolucyjną – ale czyż piatiletka[4] nie jest po prostu doganianiem najbardziej w rozwoju kapitalizmu zaawansowanej Ameryki?

Ideały obyczajowe i gospodarcze kolektywizmu są na wskroś amerykańskie. Uświadomiłem to sobie jaskrawo podczas bardzo interesującego odczytu autora „Pawich piór”, Leona Kruczkowskiego, o nowej obyczajowości. Jest to pisarz, któremu obcy jest pusty frazes socjalistyczny, prawdziwa klasa wśród naszej lewicy literackiej, mózg, pracujący z imponującą precyzją, a przy tym odwaga przemyślania zagadnień do dna. Przeciwnik, z którym dyskusja jest naprawdę pożyteczna przez konieczność okopywania coraz to nowymi argumentami swego stanowiska.

Ów Kruczkowski w odczycie swym podkreślił wyraźnie, czym kolektywiści zazwyczaj ze względów oportunizmu agitacyjnego nie lubią się chwalić, że ustrój kolektywistyczny przejmuje z ostatniej fazy rozwoju ustroju kapitalistycznego szereg form obyczajowych i gospodarczych. Oczywiście, nabierają one w nowym ustroju nowej treści: kolektywistycznej. Rozróżnienie na formę i treść wydaje mi się jednak tak samo zawodne, jak przedyskutowane na początku tego artykułu rozróżnienie na pracę fizyczną i umysłową, lub na dobra materialne i duchowe. Forma i treść ściśle się ze sobą wiążą i są współzależne.

Oklepana metafora z pucharem (formą), do którego wlewa się wino (treść) według wyboru, jest zupełnie bzdurna. Takie to proste nie jest.

Myślę, że robotnik, stojący przy taśmie automatycznej i powtarzający do ogłupienia jeden i ten sam ruch, ma słabą pociechę z tego, że się ogłupia nie dla zysku kapitalisty, ale dla dobra społecznego. Dziwne to jakieś dobro społeczne, które każę się członkom społeczeństwa ogłupiać. I jestem gotów bardziej współczuć temu robotnikowi, niż owej gospodyni drobnomieszczańskiej, smażącej w kuchni kotlety, z którą tak współczuł Kruczkowski w swoim odczycie. Ta przynajmniej ma możność rozwinięcia inwencji kulinarnej, tamten jest skazany na wiecznie to samo.

Cięty polemista Zbigniew Byrski powiada na to: pięknie, ale wynalazków, umożliwiających całkowitą dekoncentrację przemysłową, nie ma dotąd, trudno zaś powracać do średniowiecznych metod produkcji, które nie pozwoliłyby na zaspokojenie nawet 10% potrzeb ludności. Co warta byłaby np. próba rozwiązania kryzysu, przyjmująca jako jedną z przesłanek, realizację podróży międzyplanetarnych, co nie jest przecież ani dalekie, ani niemożliwe?

Zgoda. Taka próba rozwiązania kryzysu byłaby diabła warta. Ale tu chodzi o rozwiązanie sprawy wieczniejszej, niż tzw. kryzys: sprawy człowieka. Droga przed nami daleka? Tym bardziej trzeba ją raz zacząć, a nie iść w odwrotnym kierunku. Przejęcie przez państwo aparatu gospodarczo-technicznego, stworzonego w ustroju kapitalistycznym dla wyzysku i pognębienia człowieka, jest rzeczą łatwą. Idzie ku temu na całym świecie. I ku triumfowi socjalistycznej idei wyrównania niesprawiedliwości rozdziału dochodu społecznego też idzie. To będzie wielka zdobycz historyczna socjalizmu, zdobycz bezwartościowa jednak, gdy się ją obciąży bagażem kapitalistycznego systemu technicznego gospodarki. Choćby się rozpaliło wyobraźnię nowoczesnego człowieka przekonaniem, że odtąd już pracować będzie dla dobra społecznego w uspołecznionym państwie, ten człowiek ocknie się prędko i powie; do luftu z takim dobrem społecznym, które mi odbiera człowieczeństwo!

Zamiast wprzęgać się bez zastrzeżeń w gotowy kierat wielkoprzemysłowego produkcjonizmu, trzeba tworzyć formy nowe wszędzie tam, gdzie to już jest możliwe i przyspieszać ich powstawanie. Trzeba kształtować stosunki według własnej idei, a nie dawać się im kształtować w kierunku, w jakim pchnął je ustrój, oparty na wyzysku. Trzeba rewolucjonizować świat, a nie czekać, aż rewolucyjnie dojdzie do naszego ideału.


Tekst pochodzi z książki Stanisław Piasecki - Prawo do twórczości


[1] [łac.] „Na wzór apostołów” [redakcja]
[2] Francuski przemysł lotniczy domagał się oczywiście wydania natychmiastowego zakazu budowy tych samolocików, niekontrolowanych przez fachowców, a więc „zagrażających życiu ludzkiemu”. Minister lotnictwa oparł się temu żądaniu. Dziś we Francji jest już 150 samolotów tego typu, propagator idei „pouducielowskiej” Mignet został odznaczony Legią Honorową, a ruch „pouducielowski” ogarnął już Anglię, Niemcy, Szwajcarię, Hiszpanię, Stany Zjednoczone, Japonię, Argentynę, Chile, nawet północną Afrykę, gdzie powstał klub „pouducielistów”. Zaś Rosja sowiecka przystępuje do… seryjnej produkcji samolotów typu Migneta, wypaczając zresztą myśl twórczy, któremu właśnie chodziło oto, aby człowiek sam mógł sobie zbudować samolot. Bliższe szczegóły patrz w „Skrzydlatej Polsce” nr 5, 1936. (Przypisek podczas druku książki).
[3] [niem.] – głośne wtrącenie przerywające wypowiedź. [redakcja]
[4] Potoczna nazwa pięcioletniego planu rozwoju gospodarczego i społecznego ZSRR, forma systemu centralnego planowania gospodarczego i jedna z metod zarządzania państwem sowieckim, stosowana po 1945 także w państwach bloku komunistycznego i niektórych krajach rozwijających się. [redakcja]

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły