Zygmunt Wasilewski - Jan Ludwik Popławski. Szkic wizerunku

Wiadomość o śmierci Jana Popławskiego, ogłoszona dnia 12 marca 1908 r. w dziennikach warszawskich, rozeszła się tegoż dnia żałobnym echem po wszystkich ziemiach polskich. Imię Popławskiego, acz nie głośne, znane było i otoczone czcią wszędzie, gdzie sięgało rozumienie sprawy polskiej. Śmierć jego zrobiła wrażenie nie tylko na nas najbliższych, odczuto ją powszechnie w sferach oświeconych jako stratę narodową. Mamy na to dowód w prasie wszystkich obozów, która pomimo toczonej stale (a wówczas nader zaostrzonej) walki z obozem demokratyczno-narodowym, złożyła jednomyślnie hołd cieniom zmarłego. Ale to jest faktem, że po raz pierwszy mówiło się publicznie o Popławskim. Trzeba było na to jego śmierci. Imię jego, zanim dało się poznać sferom pisarskim i politycznym, było już od dawna poufnym hasłem dla całych zastępów ludzi we wszystkich trzech dzielnicach; ale dopiero teraz pokazano jego oblicze ogółowi narodowym. To dało specjalny charakter jego popularności pośmiertnej i hołdom pogrzebowym.

Opinia publiczna, dążąca podówczas z większą niż kiedykolwiek świadomością do skonsolidowania, unaoczniła sobie nagle tego, który ją lat dziesiątki organizował; właśnie po przesileniu, po ciężkich przejściach rewolucji i zawikłaniach wewnętrznych miała ona sposobność złożenia hołdu temu, który całe życie swoje poświęcił sprawie formowania samowiedzy w narodzie. Nigdy nie było możności mówienia publicznego o tej zasłudze; było w naturze i osoby samej Popławskiego i jego pracy zachowywać bezimienność. Hołdy pośmiertne stały się tym wymowniejsze. Był w nich pierwiastek rewelacji dla mas, które go nie znały, a z drugiej strony był wybuch długo tłumionego uczucia. Nekrologi dzienników pierwszy raz z całą świeżością wyrazu formułowały przed światem jego zasługi; pogrzeb zaś stał się manifestacją narodową.

Organ Popławskiego w Warszawie „Gazeta codzienna” (dzisiaj nosząca nazwę „Gazety warszawskiej”) pod pierwszym wrażeniem tak określił w kilku słowach stratę:

„Przestało bić jedno z największych i najczystszych serc polskich, zgasł jeden z najwybitniejszych w Polsce współczesnej umysłów. Przedwcześnie zamknęła się księga żywota, pełnego cierpień, trudu i znojów -dla Polski. Umysłem swym zapłodnił rozległe obszary myśli narodowej, działalnością swą wycisnął piętno na dążeniach i pracy całego pokolenia współczesnego. Jego to pracy wysiłkiem ziściły się mzarzenia stuletnie najlepszych synów Polski: lud polski w naszej dzielnicy stał się współuczestnikiem narodowych dążeń, dziedzicem ideałów przeszłości i podwaliną przyszłości narodu naszego.

Był on jednym z twórców tego prądu odrodzenia narodowego, który, po długich lat dziesiątkach martwoty i odrętwienia, ogarnął naród nasz we wszystkich jego sferach i we wszystkich dzielnicach Polski; był jednym ze sterników nawy narodowej ku lepszej i wyższej przyszłości.

Był człowiekiem, który wzbudzał dla siebie cześć i miłość we wszystkich, którzy go znali. Daleki od zgiełkliwego rozgłosu, był jednym z tych, którzy w cieniu i ciszy urabiają najistotniejszą treść życia narodowego i są prawdziwymi twórcami narodowej przyszłością.”[1]

Pogrzeb w dniu 15 marca wraz z nabożeństwem w kościele św. Krzyża, mowami i defiladą delegacji, składających wieńce na grobie powązkowskim, był manifestacją narodową, świadczącą chlubnie o moralnej organizacji społeczeństwa. Wzięły w nim udział delegacje ze wszystkich dzielnic Polski, nadesłano poza tym na ręce rodziny mnóstwo telegramów kondolencyjnych, z wieńców ułożono wysoką mogiłę. Cała niemal Warszawa szła za trumną człowieka, mało jej dotąd znanego, bardzo skromnie darzonego przez los za życia, a tak skromnego, że chyba nie odważył się nigdy powiedzieć sobie: non omnis moriar.

Że nie umarł całkowicie, o tym między innymi świadczyć ma księga niniejsza, złożona z niektórych zaledwie jego prac politycznych. Obowiązkiem było przyjaciół uprzystępnić ogółowi choć w części ten wspaniały pomnik, który On sam sobie wystawił pracą pisarską. To, co w tym wydawnictwie się mieści, jest tylko zarysem głównych idei Popławskiego, próbką jego umysłowości. Gdyby zebrać wszystko, co w życiu napisał, byłoby kilkadziesiąt takich jak te tomów. Ale i wtedy nie dalibyśmy całej jego postaci duchowej. Cały Popławski pozostał w żywym dziele swoim – w społeczeństwie, krwią jego ducha odrodzonym. Żyją w nim idee jego twórcze. Myśli Popławskiego nie w piórze miały jedyne ujście; szły w ręce wykonawców i żyły płodnie w czynach; padały bezpośrednio w dusze współczesnych jako posiew nowej Polski. Życie duchowe Polski znalazło w tym niepospolitym twórcy jeden z nielicznych punktów swojej syntezy, gdzie słowo brata się z czynem i nie da się pojąć bez niego. Taki żywot rozpiera ramy literatury i w niej wyłącznego pomnika nie zostawia.

Przeznaczeniem tej księgi jest utrwalić pamięć Jana Popławskiego w pokoleniach, które zaledwie z tradycji żywej znać go będą mogły i nie będą miały sposobu docieczenia w rocznikach czasopism, które prace do tego autora należały. Winno się też podać tutaj życiorys zarówno ze względów pietyzmu, jak i z potrzeby wyjaśnienia indywidualności pisarza.

Biorąc za punkt wyjścia najświeższe i najcięższe w pamięci dni śmierci i pogrzebu, chciałem według odczucia straty w społeczeństwie uwydatnić wymiary człowieka i roli jego dziejowej.


Jakież było życie Popławskiego od kolebki?

Urodził się w Lubelskim we wsi Bystrzej o wicach 17 stycznia 1854 r., tam się też chował w dzieciństwie. Kolebką jego był tedy „szlachecki” dwór wiejski. Dziad jego Jan Popławski gospodarzył na dobrach znacznie większych niż ojciec. Należały do niego Uchanie, które potem zamienił na Bystrzejowice i Kawęczyn. Syn Wiktor, ożeniony z Ludwiką Ponikowską, pozostawił trzech synów Lucjana, Jana i Władysława oraz córkę Matyldę. Dzieci te majątku już żadnego nie odziedziczyły. Zdołały zaledwie wychować się na wsi w tradycji dworu wiejskiego, a nawet w zbytkach. W chwili, gdy miały właśnie wejść w życie, ojca spotkała zupełna ruina majątkowa. Pozostawione swemu losowi, dobijały się stanowisk prawym proletariackim.

P. Matylda Popławska opowiadała mi kilka ciekawych szczegółów z czasów dzieciństwa i młodości Janka. Przytoczę je w całej rozciągłości.

„Dla żadnego z nas – opowiada ona – nie była matka nigdy tak czułą i tak oddaną, jak dla Janka. Matka wysoko ceniła naszego dziadka, który był człowiekiem bardzo inteligentnym i gruntownie wykształconym, a nawet na owe czasy był pewną osobliwością wśród sfery obywatelskiej, gdyż otrzymał uniwersyteckie wykształcenie a przy tym odznaczał się wytwornym obejściem i znajomością świata. Mamie zdawało się, że i wnuk, noszący to imię, musi z konieczności mieć te przymioty i odziedziczyć inteligencję dziada.

W dziecinnych latach Janek odznaczał się niezwykłą urodą, był co się nazywa ślicznym dzieckiem. Więcej spokojnym i zamyślonym, niż to się zwykle zdarza u małych dzieci; nie płakał, nie krzywił się, zdawał się wszystkiemu przypatrywać raczej obojętnie.

Matka od najmłodszych lat jego widziała w nim zawsze pewną wyższość. Miała to przekonanie, że będzie znakomitym człowiekiem; stąd, pomimo że była usposobienia dość prędkiego i trochę dla reszty dzieci surową, dla niego była zawsze pobłażliwszą i troskliwszą. A że był dość spokojnym i łatwym do prowadzenia, przynajmniej w wieku dziecinnym, więc miał matkę za sobą. Pozwalała np. na grymasy w jedzeniu...

Kiedy dziadek nasz, Jan Popławski, zachorował i, na kilka dni przed śmiercią, chciał jeszcze zobaczyć wnuka, swego imiennika, zawieziono go do niego, pomimo że to było w zimie i panowały mrozy; dziadek mieszkał w drugim majątku odległym od Bystrzejowic o 4 wiorsty. Widocznie dziadek zrobił na nim wrażenie, bo jakiś czas potem, ile razy przyniesiono go do stołowego pokoju, zawsze w jednym rogu pokoju pokazywał, że dziadzio jest i wpatrywał się zamyślony w ten kąt. Trwało to dość długo, blisko parę tygodni, aż raz, spojrzawszy, oświadczył, że dziadzi nie ma. Było to dość szczególne, gdyż pokój ten ani rozkładem, ani położeniem, ani umeblowaniem w niczym nie przypominał pokoju dziadka.

Atmosfera domowa była bardzo patriotyczna. Ojca naszego można było nazwać szowinistą. Lubił poezje, umiał na pamięć całe ustępy z Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego i wcale dobrze deklamował.

W domu naszym przebywała ciotka (Ponikowska) siostra matki, już niemłoda, ale entuzjastka, patriotka dawniejszego pokroju. Była to osoba inteligentna, bardzo oczytana, trochę egzaltowana. Za młodu obracała się w kółkach owej patriotycznej młodzieży, która za Mikołajewskich czasów szła na Sybir, znała wielu osobiście, była nawet przedmiotem miłości Karola Balińskiego. Kiedyś ładnie śpiewała, a i w późniejszych czasach lubiła śpiewać, umiała na pamięć wszystkie pieśni patriotyczne z 30 roku i późniejszych czasów.

Taka była atmosfera dziecięcych łat Janka. Na dziecięcą jego duszę wywarła ona wpływ nie mały. Mając lat sześć znał już historię Polski. Ciotka czytywała zawsze „Pielgrzyma z Dobromila”[2]; umiał na pamięć imiona wszystkich królów. Zbliżał się czas powstania 1863 roku. Wszędzie w okolicy wrzało, odbywały się zjazdy, stawianie krzyżów, rozmaite manifestacje, które zaczęły się już w 1861 roku. U nas w domu zbierano się często; przyjeżdżali rozmaici ludzie, którzy później odgrywali pewną rolę w organizacji. Zjeżdżano się często, rozprawiano, a że to bywało i w zimie, i w lecie, więc dzieci mimo woli brały w tym udział. Pamiętam, że bywał młody człowiek z obcych stron, nazywał się Rolski, podobno należał, jak się później dowiedziałam, do Rządu narodowego. Rolski i Zygmunt Sarnecki byli naszymi dziecinnymi ulubieńcami, zawsze bowiem się z nami witali, rozmawiali, a Rolski szczególnie lubił Janka.

Owe dwa lata żyliśmy niedziecinnym życiem. Nastąpiło powstanie, zaczęły się na przemian przechody wojsk, powstańców, rozmaici komisarze narodowi przyjeżdżali, odjeżdżali w nocy, budzono nas często; to jakiś oddział powstańców przechodził i żądał przewodnika, to znowu jakiś powstaniec uciekał i żądał koni, – dość, że rzadko noc przechodziła spokojnie. W dzień znowu zjawiali się codziennie prawie kozacy i nabawiali nas niemałego strachu.

Bystrzejowice leżały przy szosie o 10 wiorst od Lublina. Codziennie przechodziło wojsko, a stąd i wizyty kozaków.

Janek przez ten czas dwa razy chorował na zapalenie płuc. Raz pamiętam w nocy, kiedy był bardzo chory, raptem zastukano do okna. Było to kilku, czy też kilkunastu powstańców, którzy uciekali w rozsypce. Zażądali jedzenia, ale śpieszyli się, mówiąc, że ich ścigają. Matka przestraszyła się bardzo, obawiając się nadejścia wojska. Wtem Janek zażądał pić i matka z pośpiechu zamiast dać mu wody, która stała w filiżance, dała mu się napić spirytusu, który był w drugiej. Zakrztusił się i krzyknął okropnie. Gdy spostrzeżono omyłkę, mama wpadła w rozpacz, sądząc, że go uśmierciła, my wszyscy zaczęliśmy płakać, tymczasem nadspodziewanie niedługo zrobiło mu się lepiej, a gdy doktor przyjechał nad ranem, powiedział, że już gorączka minęła.

W tymże roku został przyjęty nauczyciel niejaki Milochot, pół Polak pół Francuz, dość głupi człowieczyna, ale ja go mało znałam, bo mnie odwieziono do Warszawy. Poprzednio w lecie był student Borkowski; ten zdaje mi się poszedł do powstania, czy też gdzieś wyjechał.

Odtąd zaczęła się nauka Janka, szło mu łatwo, bo był bardzo zdolny i miał szaloną pamięć, a przy tym już wtedy lubił czytać. Czytać nauczył się prawie sam, ciotka pokazywała mu litery i tak prawie czytanie i pisanie przyszło bez systematycznej nauki. Janek był dzieckiem spokojnym, jeżeli czasem trzymały się go figle, to niedługo, zamiłowania w tym nie miał, więcej z naśladowania. Raz tylko, chcąc się przekonać, czy lodownia będzie się palić, podpalił ją z młodszym bratem Władkiem. Ale jak tylko ogień objął słomiany dach, przybiegli oznajmić, że lodownia się pali i przyznali się do winy. W przeciwieństwie do młodszego brata nie lubił poufałości ze służbą, jakkolwiek nie był nigdy przykrym, owszem grzeczny był nawet, ale trzymał się z daleka.

Ulubione zabawy z psem i kotką, potem z sarenką chętnie rzucał dla książki; śpiewy historyczne Niemcewicza zajmowały go niezmiernie. Kilka umiał na pamięć. Ciotka przy tym opowiadała wspomnienia swojej młodości o rozmaitych ludziach z owych czasów, którzy brali udział w dawnych konspiracjach i to go zajmowało najwięcej.

Później miał za nauczyciela, a potem za korepetytora niejakiego Dymowskiego, ex – powstańca, który z siódmej klasy poszedł do powstania i został ciężko ranny; blisko rok leżał w domu, a kiedy przybył do nas, chodził jeszcze na dwóch kulach. Ten go ostatecznie przygotował do szkół. W 1866 r. zdał egzamin do 3 klasy i zaczęła się szkolna nauka. Uczył się dobrze, bo mu to przychodziło z łatwością, ale nie dbał o to, żeby być pierwszym uczniem. Z tego czasu ja najmniej mogę dostarczyć szczegółów, gdyż byłam cały rok w Warszawie, a przyjeżdżałam tylko na wakacje i święta. Koledzy jego, zwłaszcza doktor Jan Przybylski, zamieszkały w Odessie, mogliby najwięcej dostarczyć materiału.

Wiem tylko, że po powrocie do domu znalazłam znaczną zmianę w jego usposobieniu. Dotychczas był ciągle przy matce, która ze względu na zdrowie trzymała go ciągle przy sobie, ale gdy się raz wydostał z pod opieki, zrobił się więcej zuchowatym, śmielszym i niesforniejszym. Na święta przywoził z sobą zwykle paru kolegów, mianowicie niejakiego Wójcickiego i Widigiera. Wójcicki na pozór spokojny i układny był nie lada łobuzem, podmawiał zawsze do rozmaitych figlów. Pewnego razu pobiegli już nad wieczorem straszyć chłopów, idących do karczmy. Droga prowadziła przez strumyk na łące. Otóż utrzymywano, że tam diabeł straszy. Kiedy nastraszyli chłopów, zaczęli zmykać i Janek wpadł w przeręblę. Do domu było z pół wiorsty drogi, przy tym mróz kilkustopniowy. Zmaczany musiał biedź do domu. Kiedy przybiegli, wszystko się wydało. Matka była zrozpaczona, myślała, że już po nim, tymczasem nic mu to nie szkodziło.

Była to epoka w jego życiu, w której mniej się zajmował książką; czytać zawsze lubił, ale rozmaite figle i dokazywanie dużo mu zabierały czasu. Wiem, że Przybylski nie raz się skarżył, że Janek robi się despotycznym i drwi sobie z niego i jego nauk moralnych. Tak przeszło trzy lata.

W szóstej klasie zrobili we trzech czy czterech awanturę z niejakim Dracem. O co poszło, dobrze nie wiem, wiem tyle tylko, że owego Draca mieli za szpiega i donosiciela. Janek wtedy przyjaźnił się z Janem Tomaszewskim i oni dwaj najwięcej byli oskarżeni jako promotorzy. Tomaszewski jako siostrzeniec pani Zagórskiej, córki jenerała Poradowskiego, u której się wychowywał, miał za sobą plecy i pozostał w gimnazjum, Janek musiał je opuścić.

Było dosyć zmartwienia w domu. Ale on sobie z tego nie wiele robił, utrzymując, że i tak, gdy przyjdzie egzamin, to go zda, a tymczasem będzie się uczył z kolegami, a mianowicie z Przybylskim, którego nie bardzo słuchał, ale bardzo lubił.

I tak się stało, kiedy przyszedł czas, zdał egzamin ostateczny i wyszedł cało. Nie bardzo nawet przykładał się do nauki.

Bracia moi nie stali na żadnej stancji. Ojciec wynajmował mieszkanie w Lublinie i mieszkał z ciotką Teklą Ponikowską, starą panną, która ich nadzwyczaj kochała i była dla nich bardzo słabą. Choć się często gniewała, ale nie bardzo obawiali się gniewu, umiejąc ją zawsze ująć i wytłumaczyć, tak, że ciotka brała ich stronę.

Janek, mając wolny czas, pierwszy raz zaczął próbować pióra. Zaczęło się od wierszy do ciotki. Trzymając przez wiele lat na loterii, wygrywała zwykle stawkę. Otóż, kiedy stawkę wygrała, Janek napisał wesołą orację, pukając do wspaniałomyślności ciotki. Wiersze były i dowcipne, i składne i ciotkę rozczuliły.

Pisywał i inne wiersze, ale się z tym krył i nigdy ich nie czytał. W ostatnim roku, o ile mi się zdaje, bo na pewno nie mogę tego twierdzić, napisał wiersz pt. „Naśladowanie z Freiligrata”, który był umieszczony w „Kuryerze Lubelskim”. Wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że pisze. Był to bardzo ładny wiersz, a przyjaciel ojca, ówczesny prezes Towarzystwa Kredytowego, Aleksander Bieliński (ojciec posła do Dumy), przyniósł mi tego „Kuryera”. Bardzo mnie to zdziwiło, a szczególnie że Bieliński był zachwycony tym wierszem. Wiedziałam dobrze, że pomimo wysokiej inteligencji i wykształcenia, przyznawał się otwarcie, iż poezja nie robiła na nim wrażenia, zwłaszcza poeci romantyczni. Jeden Mickiewicz miał u niego łaskę. Z obcych czytywał tylko Goethego, którego miał wszystkie dzieła. Po wyjeździe Janka na uniwersytet w 1874 r. znalazłam w papierach parę jego wierszy, ale żaden nie był dokończony, były to tylko poprzedzierane kartki, poprzekreślane, a w części zamazane.

O latach jego uniwersyteckich w Warszawie niewiele mam do powiedzenia. Pamiętam, że w pierwszym roku mieszkał razem z Przybylskim. Przyjeżdżał na święta, na wakacje, ale niewiele o sobie mówił. Z natury był więcej małomówny, zamknięty w sobie; wywnętrzać się, ani narzekać nie lubił. Potem razem z Janem Tomaszewskim mieszkał u pani Czarnowskiej, obywatelki z Podola, która dla edukacji córek siedziała w Warszawie. O ile sobie przypominam, gdyż pań tych osobiście nie znałam, były to osoby postępowe; jedna z panien ślęczała nad łaciną, gdyż miała iść do Zurychu na medycynę. Janek najwięcej opowiadał o młodszej, która była i ładniejsza i bardziej podobać się mogła. Była muzykalna, ładnie śpiewała, a nawet mi się zdaje, że się oboje w sobie podkochiwali. Janek się wprawdzie zapierał, ale koledzy go nią prześladowali.

Nie był on wrażliwy na wdzięki kobiece, panny zajmowały go niewiele i mało się nimi interesował, chociaż z drugiej strony nie był dzikim i odsuwającym się od towarzystwa kobiet. Z kuzynkami swymi żył na stopie przyjacielskiej, lubił się im sprzeciwiać, a czasem, gdy przyjeżdżały do Lublina i zaczęły się dokazywania i żarty, to aż ciotka Tekla się gniewała. Pod jednym tylko względem różnił się od dzisiejszej młodzieży w stosunku do kobiet. Oto nigdy ani w mojej obecności, ani w obecności kuzynek nie odezwał się z niczym nieprzyzwoitym. Wszelkie dwuznaczniki, swobodniejsze wyrażenia, nawet pewne dosadne określenia z żargonu studenckiego nie wyszły z jego ust. Na to był bardzo uważający.

W ostatnim roku, czy też wcześniej, bo nie umiem tego oznaczyć, zaprzyjaźnił się ze Szlubowskim i Zygmuntem Mokrzyckim. Przyjeżdżając do domu, dużo miał o nich do mówienia. Ale nigdy ani słowem nie wspominał o swojej znajomości z Adamem Szymańskim.

Janek z usposobienia, z gustów i upodobań był konserwatystą, widział wszystkie wady ludzi swojej sfery, ale miał wiele z nią wspólnego. Był tylko w przekonaniach bardziej postępowy. W domu w czasie świąt czy to Bożego Narodzenia, czy też Wielkiej nocy pilnował zawsze starych zwyczajów. Matce nieraz przypominał, aby wszystko było wedle tradycji. Zdaje się, że na przyjaźń z Mokrzyckim i Szlubowskim miało to pewien wpływ. Byli oni bądź co bądź ludźmi tej sfery, w której się wychował i z której pochodził. Było między nimi wiele wspólnego.

Kiedy 1878 r. przyjechał na święta Wielkanocne dość wcześnie, pierwszy raz mówił o Szymańskim i jego aresztowaniu; w parę dni przyszedł list, że w mieszkaniu Janka była rewizja i że (zdaje mi się) został aresztowany Tomaszewski, ale przez całe święta było cicho i wcale go nie poszukiwano. Za powrotem do Warszawy został aresztowany i odwieziony do cytadeli. Wszystko to spadło jak grom na rodziców. Zaraz pojechali do Warszawy, ażeby się lepiej wszystkiego dowiedzieć i jakoś mu przyjść z pomocą. Ojciec znał się czy też kolegował z prof. Holewińskim, który był wysoką figurą w sądownictwie. Przez niego starał się dowiedzieć właściwie, o co to chodzi. Z tego, co Janek mówił o Szymańskim, niewiele wiedzieliśmy. Janek, będąc w domu, mówił o wszystkim lekceważąco i ciągle powtarzał, że skoro u niego była rewizja i wiedziano, gdzie wyjechał a nie szukano i nie śledzono, to nie było nic wielkiego. Chciał w ten sposób uspokoić matkę, bo prawdopodobnie wiedział, że jest inaczej.

W cytadeli Janek przesiedział więcej jak rok, bo aresztowany w kwietniu, został wywieziony do Rosji w czerwcu następnego roku. Skazano go na 4 lata pobytu w Wiatskiej guberni. Kolegów jego, Tomaszewskiego i Mińskiego, wywieziono na Sybir, gdzie obydwaj pomarli. W Wiatskiej guberni zamieszkiwał a raczej wyznaczono mu na mieszkanie wieś Bisiorowo. Pobyt tam był dość przykry, z początku nie miał żadnego towarzystwa, potem dopiero znalazło się paru aresztowanych za polityczne sprawy wygnańców, ci jednak nie mieszkali w Bisiorowie, lecz w sąsiednich wioskach, rozrzuceni pojedynczo. Przy dość ostrej zimie i znacznej nieraz odległości nieczęsto można się było widywać. Byli to Rosjanie, a jeden żyd rosyjski. Towarzystwo to nie bardzo pociągało go z powodu różnicy poglądów i przekonań. Pisał też, ażeby się starać o pozwolenie dla niego ukończenia uniwersytetu w Kazaniu, ale wszelkie starania zdawały się bezskuteczne, nie odpowiadano wcale. Jeden tylko Albedyński na list, pisany przeze mnie, odpowiedział, że on już dzisiaj nie może nic uczynić i wskazał drogę do Petersburga.

Ponieważ Janek ciągle narzekał na ów pobyt w Bisiorowie wśród Czeremisów, więc staraliśmy się wszelkimi sposobami, aby go stamtąd wyciągnąć. W drugim roku zesłania przeniesiono go do miasteczka Carewo-Sanchurska. Tam było mu już lepiej, tym bardziej, że niedługo po jego tam przybyciu zjawiła się w mieście dama rosyjska, także zesłana za jakąś nieprawomyślność polityczną. Była to osoba inteligentna, wykształcona a przy tym energiczna. Zapomniałam jej nazwiska; pamiętam tylko, że Janek mówił, iż należała do arystokracji, z domu była Goleniszczew-Kutuzow.

Dla niego było to prawdziwe zrządzenie Opatrzności, gdyż się nim zaopiekowała. Miejscowe władze traktowała z góry i całe naczalstwo było na jej usługi. Janek w tym czasie, idąc czy też jadąc, miał przykry wypadek, bo złamał obojczyk. Pani owa szczerze się nim zajęła, nawet podczas jego choroby pisywała listy do nas po rosyjsku, donosząc o stanie jego zdrowia. Za jej poradą zrobiliśmy podanie do ministra spraw wewnętrznych, aby mu pozwolono ukończyć kurs w Kazaniu.

W kilka tygodni po podaniu prośby, na którą nie było odpowiedzi, matka spotkała się w Lublinie z dawnym znajomym ex-Sybirakiem. Wśród rozmowy o rozmaitych rzeczach zaczęto mówić o Janku, o tym, że podana została prośba do ministra. On na to wszystko zapatrywał się sceptycznie i zaczął namawiać matkę o podanie prośby na imię cesarskie, wprost przez pocztę. Sam ją napisał i zredagował, sam zaadresował i poszedł z matką na pocztę. Na poczcie zażądano od mamy podpisu i paszportu oraz dwóch świadków, że jest tą samą osobą, która podaje prośbę. I ta prośba poskutkowała.

W parę miesięcy potem pozwolono Jankowi wrócić do kraju. Na wyjezdnym dostał także pozwolenie na uczęszczanie do uniwersytetu w Kazaniu. Nie korzystał z niego i wrócił do kraju. Pomimo, że ułaskawienie nastąpiło w lutym, na miejscu znalazło się w trzy miesiące później. Wrócił w czerwcu 1882 roku, przebywszy w Rosji przeszło dwa lata.

Po powrocie widziałam się z nim krótko, prawie w przejeździć. Zmienił się bardzo, zwłaszcza fizycznie. Zmizerniał, pobladł, wyszczuplał. Znać na nim było owe dwa lata przymusowego pobytu w niegościnnych i ponurych strefach północy. Od tego czasu nie widywaliśmy się prawie; ja wyjechałam na lat parę z kraju, a Janek zamieszkał w Warszawie i zajął się pracą literacką. Kiedy wróciłam, był już żonaty.”


Opowiedziane przez siostrę dzieje młodości Jana Popławskiego rzucają światło na drogę jego życia dalszego i uwydatniają jego sylwetę duchową. Ze szczegółów tych i z tego, co sam opowiadał o swej młodości, to wynika, że wyrósł z żyznej gleby kultury historycznej, bogato uposażony w zdolności i talenty, ale wyrósł pomimo to w pewnym znaczeniu dziko. Warunki domowe tak się ułożyły, że rozwijał się swobodnie według własnych instynktów, nieodgradzany od wpływu atmosfery dziejowej, bardzo podówczas pouczającej. Nikt go od dzieciństwa nie krępował powijakami. Powierzony kobietom, matce i ciotce, mającym wiele dla niego słabości i ustępującym mu z drogi, zwolniony od ucisku indywidualności ojcowskiej, który wychowaniem dzieci mało się zajmował, nie miał w sobie nic maniery sztucznego wychowania, kształtującego dusze dzieci tego środowiska na całe życie według modelu konwencjonalnego. Miało to wychowanie i złe strony, które później sam odczuwał. Pozostawiony naturalnemu rozwojowi bez uznawania przymusu zewnętrznego i form, rozwinął w sobie bujnie dary życia wewnętrznego, ale zbywało mu potem zawsze na umiejętności życia powszedniego, zwłaszcza towarzyskiego. Nie umiał nigdy potem połączyć harmonijnie dwu światów – wewnętrznego i zewnętrznego życia osobistego. Pomimo wysokiej kultury nieporadny był i bezbronny w własnych stosunkach codziennych ze światem zewnętrznym. Od dzieciństwa wyłamywał się z więzów, dążąc w kierunku najszerszej autonomii wewnętrznej. Im więcej zagłębiał się we współżycie duchowe ze społeczeństwem jako istnością zbiorową, tym dotkliwszy stawał mu się przymus obcowania z otoczeniem przypadkowym. Obcować mógł tylko z ludźmi, którzy mu przyjemność robili swoją osobą, z ludźmi odpowiednimi duchowo. Wśród przyjaciół tylko, a w ich doborze był wybredny, mógł całkowicie być sobą: wśród obcych zamykał się lub tracił pewność siebie. Stąd niezrozumiałe dla wielu dalszych zjawisko – brak równowagi: nieśmiałość towarzyska Popławskiego obok odwagi w życiu publicznym, jego skromność osobista, granicząca z bojaźliwością, obok surowości obejścia i nieraz napastliwości polemicznej, do której się nieraz uciekał dla pokrycia jedynie nieśmiałości. Przymus towarzyski onieśmielał go, odbierał mu swobodę ruchów. Mniejsza o stosunki salonowe, których łatwo uniknąć; ale w życiu politycznym wynikać stąd musiały dla Popławskiego trudności, które go męczyły i nie pozwalały mu zawsze rozwinąć osobiście działalności, którą sam inspirował. Stąd też poszło, że nigdy zewnętrzne stanowisko Popławskiego nie odpowiadało tej roli, jaką istotnie w życiu społeczeństwa odgrywał.

W łączności z tym objawiało się zaniedbanie własnej osoby w życiu praktycznym. Popławski wyrabiał w sobie jedną kategorię potrzeb duchowych – myślenia za zbiorowość; niewątpliwie o tym kierunku rozwoju umysłowego zdecydowały nauki w dzieciństwie, odebrane wprost z życia – z wypadków 1863 roku i ich następstw. Właściwa naturze jego kontemplacyjność przy żywości odczucia uczyniła chłopca wcześnie człowiekiem dojrzałym w dziedzinie duchowości narodowej. To, co tym terminem określam, jest dorobkiem starych kultur, sferą niejako nadorganicznego życia duchowego w jednostkach, nałożonych do odpowiedzialności za byt zbiorowy. Ten zawiązek czucia narodowego objawił się w umysłowości Jana Popławskiego wcześnie i głuszył w nim osobowość jego własną. W kierunku rozwoju tego czucia w dalszym wychowaniu szedł za instynktem, sposobiąc się na organ wyłączny ducha zbiorowego, na człowieka, którego nazywają „urodzonym publicystą”. temu kierunkowi rozwoju podporządkowywał wszystkie inne uzdolnienia i potrzeby swoje, upośledzając przez to nieraz narządy, potrzebne do walki o los osobisty. Zgłuszył więc w sobie nie tylko instynkty towarzyskie, o czym wyżej mówiłem, ale także instynkt samozachowawczy. Szczęściem jego w latach późniejszych, szczęściem zresztą przez niego zapracowanym, było to, że miał koło siebie zawsze oddanych przyjaciół-współpracowników, którzy o niego dbali, nieraz po ojcowsku. On sam nie umiał wyrąbywać sobie miejsca na świecie tyle, ile potrzeba do egzystencji materialnej a nawet moralnej.

Od pani Felicii Popławskiej, która od r. 1884 stała się jego naturalną opiekunką z toku pożycia małżeńskiego, dowiedziałem się niektórych szczegółów dalszych o Popławskim po powrocie jego z Wiatki.

„Poznałam Janka – opowiadała mi – w końcu 1883 r., wkrótce po powrocie jego z Wiatki, a świeżo po wstąpieniu jego do „Prawdy”[3]. Mieszkałam wtedy z bratem Józefem[4] przy ulicy Złotej pod nr. 15. Józef miewał wykłady, pisywał w „Prawdzie” i tłumaczył Spencera, ja – dawałam lekcje na pensjach. Co tydzień mieliśmy swoje „czwartki”. Zbierali się więc młodzi literaci i koledzy Bohusza. Z kobiet z początku odważyła się przychodzić tylko Marynia Bohuszewiczówna, moja dawna znajoma i przyjaciółka (w kilka lat potem wysłana na Syberię, zmarła w drodze na galopujące suchoty).

Był jeden z takich czwartków. Ja i Marynia zajęte byłyśmy przygotowywaniem „kanapek” i herbaty w drugim pokoju, zaglądając z ciekawością przez otwarte drzwi do pierwszego, w którym co chwila zjawiał się ktoś z gości. Wszedł jakiś pan, któregośmy jeszcze nie znały. Włosy rozwichrzone, krawat trochę skrzywiony i rękawy u tużurka uderzająco krótkie. Śmiałyśmy się zrazu z niego, litując się w duszy nad młodzieńcem, który co chwila odruchowo naciągał zbyt krótkie rękawy i chował mankiety. Ale nie długo trwał nasz pusty śmiech. Dobre, rozumne oczy, a szczególnie zapał młodzieńczy w dyspucie przykuły od razu do niego moją uwagę. Był to Janek Popławski. Jakaś siła biła od słów jego i od pierwszej chwili porwała mnie i poniosła za nim... na całe życie.

W niespełna rok pobraliśmy się. Ślub nasz odbył się w kościele Wszystkich Świętych w Warszawie d. 15 czerwca 1884 r. Skromna to była uroczystość. Pieszo poszliśmy do kościoła, pieszo wróciliśmy. Ale kościół (Wszystkich Świętych na Grzybowie) był wypełniony. Zebrało się dużo moich uczennic z dwóch pensji, kolegów i znajomych Janka, wreszcie wspólni nasi krewni. Po skończonym akcie wybraliśmy z pomiędzy zebranych niewielką garstkę młodych najbliższych, nam obojgu znajomych i małą gromadką poszliśmy wprost do naszego mieszkania na skromną herbatkę. Dorożką pojechały tylko dwie nasze matki, ażeby spotkać nas chlebem i solą...

Na drugi dzień po ślubie mieliśmy w kasie... pięć rubli! Ale jak wesoło, jak jasno było nam na duszy, jak bardzo czuliśmy się bogatymi! Ani miłość, ani zmienione warunki życia prywatnego, ani na jedną chwilę nie wstrzymały, nie osłabiły w nim tego, co ponad wszystko ukochał – pracy patriotycznej. Pamiętam, że już na drugi dzień po ślubie miał jakieś posiedzenie i wrócił późno (były to początki rozwoju pracy w Galicji, wyjazd Wysłoucha).

Nie znałam jeszcze dokładnie i nie umiałam jeszcze wtedy pojąć tej wielkiej duszy. Zdawało mi się, że nad wszystkim powinna zapanować nasza miłość. Spotykałam go zapłakana, czułam się opuszczona, robiłam wyrzuty, Janek perswadował mi, tłumaczył, wreszcie po jednej takiej scenie powiedział łagodnie:

-Widzisz, dziecinko, każda taka scena, chociaż się kończy pogodzeniem, jest jakby listkiem zerwanym z kwiatu naszej miłości. Trzeba się ich wystrzegać, kocham ciebie bardzo, ale tamtego nie porzucę.

Zrozumiałam i wyleczyłam się od razu.

We trzy tygodnie po ślubie zrobiono u nas rewizję. Janka aresztowano. Siedział wtedy trzy miesiące tylko, gdyż udało mi się uwolnić go za poręczeniem mojej ciotki. W półtora roku potem nadszedł wyrok, aresztowano go znowu i osadzono na Pawiaku. Była to dwumiesięczna kara. I tak szło to życie na wulkanie w ciągłej obawie o rewizję. A w domu nigdy nie było pusto, zawsze pełno nielegalnej „bibuły”, bo i gdzież był sposób ukryć, kiedy tu setkami całymi pisało się i układało do kopert proklamacje, a potem ten kochany sam wyładowawszy kieszenie wynosił je i rzucał do skrzynek pocztowych. Nie zapomnę nigdy strasznej dla mnie sceny w wigilię wielkiej setnej rocznicy 3 maja. Mieszkaliśmy wówczas na Pięknej, obok koszar. Z balkonu pokoju jadalnego widziałam mustrę i słyszałam rozkazy starszyzny: „być pod bronią na jutro”. Jakąś burzę czuć było w powietrzu. Nadeszła noc. Na ulicach zrobiło się cicho, tylko dzwony cerkiewne huczały (bo było to jakieś święto u prawosławnych). Jankowi przyszło na myśl, żeby rozrzucić proklamacje w nowo budujących się kamienicach, dla robotników. Wypakował więc kieszenie i wyszedł. Myślałam, że zwariuję. Siedziałam na oknie od ulicy, to znowu biegłam na balkon od podwórza – żołnierze stali pod bronią. Godziny biły jedna za drugą, a Janka wciąż nie było (poszedł z kimś drugim, ale nie pamiętam z kim), aż wrócił wreszcie nad ranem, upadający ze zmęczenia – obeszli całą Warszawę...

Literalnie nie przypominam sobie wypadku, żeby kiedykolwiek interes osobisty stanął mu na przeszkodzie w robocie społecznej. Kiedy była bieda w domu – powiadał: „to trudno”. Pamiętam, kiedy raz, jeszcze za czasów „Głosu”, powiedziałam mu, że nie mam za co kupić dzieciom trzewików, odpowiedział mi:

-To trudno, moje dziecko, niech chodzą boso.

Dla siebie wymagał bajecznie mało; o to, żeby zrobił sobie nowe ubranie, prawie walczyć trzeba było. A jednak nie był to człowiek, dla którego komfort nie miał uroku. Przeciwnie w rozmowie ze mną często mówił, że chciałby i żyć i mieszkać i ubierać się elegancko. Tylko te rzeczy na serio nigdy nie stanowiły treści jego życia; może chciałby, ale godził się z czymś zupełnie innym, byle na innym polu praca miała powodzenie. Jedynym istotnym marzeniem jego było mieć kawałeczek własnej ziemi i uprawiać ją własnymi rękami. O tym naprawdę marzył i pragnął gorąco.

Niesłusznym jest mnie manie, że Janek był człowiekiem nieposiadającym żadnych ambicji osobistych. Przeciwnie, był to człowiek wielkiej ambicji, ale z bohaterstwem umiał w sobie pokonać wszelkie osobiste pragnienia i dla ukochanej idei poświęcał zadowolenie osobistych aspiracji”.


Odkładając na później dalsze rysy charakteru Popławskiego, sięgnijmy do życia pozaosobistego, któremu w służbę się oddawał.

Duch czasu – to wielka szkoła wychowawcza. Gdyby to dziecko wieku o jedno pokolenie wcześniej przyszło na świat, jakżeby inaczej kształtowała się w nim ta sama umysłowość! Pomyślmy tylko, że za listopadowego powstania, w czasach budzenia się romantyzmu ten sam umysł ze swoim talentem poszedłby drogą poezji. Ten umysł nie wnikałby głęboko w układ organizmu społecznego i w jego funkcjonalność; ufny w potęgę siły zbrojnej dbałby o stworzenie atmosfery poetyckiej, podatnej na hasła walki, a na terenie politycznym – o wytworzenie takiej lub innej kombinacji zagranicznych pomocy. Inaczej świat się przedstawiał oczom Jana Popławskiego, gdy go zaczął rozumieć. I warunki materialne życia narodowego były inne i sposób patrzenia był inny.

Był dzieckiem epoki romantycznej; i jego obowiązywał ten sam klucz psychologiczny: mierz siły na zamiary. Ale co innego wypadało tym kluczem teraz otwierać, a przeto i odmienną metodą.

Po powstaniu 1863 r. waliły się resztki struktury samorządnej w zaborze rosyjskim. Gospodarował Milutin z komitetem urządzającym, niwelując odrębności Królestwa, aby ten kraj domknąć centralistyczną klapą państwowości rosyjskiej, tak żeby nigdy już Polak głowy tu nie podniósł. W ciągu kilku lat skasowano Radę Stanu, Radę administracyjną i Komisje, pełniące rolę ministeriów krajowych. Popławski zaledwie zdążył opuścić szkołę średnią, kiedy wprowadzono i tam język rosyjski. Nie było już tradycji wojska polskiego, ani nadziei na legiony, ani rachub na wytworzenie Sejmu na emigracji, apelującego do mocarstw. Nie było już miejsca na poezję, ani nawet tchu na nią. Myśl społeczeństwa obrana z wszelkiego polotu, zgnębiona, zamknięta w granice ścisłej legalności, zaczęła, szukając dla siebie ujścia (raczej mechanicznie, niż z wielkiego programu) pracować nad sposobami uratowania materialnego bytu. Był w tym instynkt narodu doświadczonego niedolą, opuszczonego, któremu wszelką broń polityczną z ręki wytrącono, instynkt samozachowawczy, podsuwający narodowi program samopomocy. Program pracy organicznej, niejasno ze strony politycznej formułowany, zgasił przed sobą słońce dla niepoznaki i sam się gubił w mrokach.

Historycy widzą w tej dobie niejako chorobę, pochodzącą z przesycenia romantyzmem i wielką polityką. Zgaszono ideę niepodległości Polski, aby odwrócić od kraju uwagę, aby dzieci o niej zapomniały, aby był raz wreszcie spokój. W istocie jednak zgaszono dlatego, że już oczy wypłakane i przerażone patrzeć w tę ideę nie mogły.

Praca organiczna, jak wiemy ze świeżej tradycji, poszła na manowce. W mroku brano środek za cel; pracę nad dobrem materialnym ogłoszono za bohaterstwo, gdy w świecie normalnym jest ona Obowiązkiem dnia, podporządkowanym pod zadania wyższe. Czyniło się i mroczno, i duszno. A nie lada trzeba było wzroku, aby w tych warunkach dojrzeć drogę wyjścia, jakiś punkt na społeczeństwie, gdzieby się dało zaszczepić „romantyczną” ideę. Ale tu przypomina mi się dawny Janek, który w ciemnym pokoju bystrzejowickim ku zdumieniu obecnych wypatrywał obecność dziadka. I tu, w tej ciemnej dobie, dopatrywał się on wzrokiem wewnętrznym obecności dziadów swoich; zmysłem swoim twórczym wypunktowywał we współczesności szlak ideału historycznego.

Stosunki w kraju pogorszyły się od r. 1883. Po Albedyńskim, który robił nadzieje poprawy stosunków administracyjnych w Królestwie, nastąpił Hurko z systemem bezwzględnej rusyfikacji i z Apuchtinem do spraw szkolnych. Ucisk wywoływał odpowiednie skutki wewnątrz społeczeństwa polskiego. Wyrastała w górnych warstwach wśród plutokracji i arystokracji partia ugodowa ze Spasowiczem[5] jako inspiratorem politycznym na czele, a organ jej „Kraj”, założony w Petersburgu 1882 r., stał się tym niebezpieczniejszy zwłaszcza dla krajów zabranych, dla których głównie był przeznaczony, że znalazł się pod względem wydawniczym i cenzuralnym w warunkach daleko dogodniejszych, niż prasa warszawska. Popierany przez ludzi zamożnych współzawodniczyć mógł łatwo bogactwem nakładu z ubogą na ogół prasą warszawską, a na domiar poruszać mógł tematy polityczne, których z zasady cenzura warszawska dotykać nie pozwalała. Prasa polska, nie mająca zgoła możności prostowania opinii przez „Kraj” szerzonych, znalazła się w opłakanym położeniu. W sferach patriotycznych ta właśnie okoliczność sprawiła, że „Kraj” ze swymi ideami nie tylko był potępiony, ale znienawidzony, uważano bowiem za rzecz niemoralną z jego strony wyzyskiwanie uprzywilejowanego stanowiska wobec zakneblowanego społeczeństwa. „Kraj” w Warszawie stosunkowo mniej był upowszechniony niż na Litwie i Rusi. Aby wpływ jego na Królestwo nadsztukować, założono w Warszawie filialną „Chwilę” (1885) pod redakcją Walerego Przyborowskiego. Położenie stawało się tym gorsze, że prasa warszawska, pozostająca przeważnie w rękach kapitalistycznych przedsiębiorców, nie czyniła zbytnich usiłowań, aby rozpierać ramy przepisów cenzuralnych. Owszem, współzawodnicząc w lojalności wobec cenzury, stawała się pochyłem drzewem, na którem rozparli się wygodnie coraz bardziej rozzuchwalani cenzorowie.

Na drugim biegunie społeczeństwa rodziły się pod tym uciskiem usiłowania socjalistyczne i anarchistyczne. Przypomnieć należy, że w r. 1882 powstała organizacja „Proletariat” (Waryński), głośna z aresztowań w latach następnych i wielkiego procesu (1885), w którym sześć osób na śmierć skazano. Na jakie próby ideowe socjaliści brali społeczeństwo, świadectwem są dokumenty z owych czasów w postaci odezw. Przytoczę z nich parę urywków dla dopełnienia punktów orientacyjnych, między którymi myśl ówczesna oscylowała, bez tego bowiem tła trudno nawet w szkicowy sposób wytknąć drogę Popławskiego.

Odezwa „Proletariatu” z 1 września 1882 r. głosiła:

„Przyczyną nędzy i wszelkiego ucisku w społeczeństwach dzisiejszych jest nierówność i niesłuszność przy podziale bogactw między rozmaite społeczeństwa onych klasy...

Wiekowe trwanie tego ucisku i wyzyskiwania zawdzięcza społeczeństwo najgłówniej nieświadomości mas wyzyskiwanych, które nie rozumiejąc, gdzie leży istotna przyczyna ich nieszczęść, nie umiały dotąd sił swoich dla zgodnej walki przeciw wspólnemu wrogowi połączyć...

Dzięki obudzeniu się tej świadomości proletariat współczesny, wiążąc się w jedną organiczną (klasową) całość, staje coraz gromadniej do walki, żądając całkowitego ekonomicznego, politycznego i moralnego wyzwolenia.

Ruchy i powstania narodowe, nawołując wszystkich Polaków do jedności i do wspólnej przeciw ciemięzcom zewnętrznym walki, zabijały w naszym społeczeństwie klasową świadomość w ogóle... Ta to właśnie „niezależność” wysuwana jako środek zaradzenia wszystkim nieszczęściom socjalnym i nawołująca do zgody i łączności klas, odwracała uwagę robotników od rzeczywistych przyczyn jego nędzy i ucisku...

Dłużej atoli taki stan rzeczy trwać nie może, a moralne wyzwolenie się proletariatu polskiego z pod wrogich jego klasowym interesom wpływów klas uprzywilejowanych, rządów i tradycji narodowych musi nieodbicie poprzedzić wszelki ruch, który by miał prawo zaliczyć się do szeregu nowożytnych ruchów ludowych...

Proletariat polski całkowicie oddziela się od klas uprzywilejowanych i występuje z niemi do walki, jako samodzielna klasa, odrębna zupełnie w swych ekonomicznych, politycznych i moralnych dążeniach.

Proletariat polski, jako klasa wyzyskiwana, na gruncie walki z wyzyskiwaczami solidaryzuje się ze wszystkimi wyzyskiwanymi bez względu na ich narodowość.”

W styczniu 1883 r. na zjeździe „Proletariatu” polskiego z całej Rosji postawiono pytanie: „czy ma być utworzona osobna polsko – litewsko – białoruska partia rewolucyjna?”. Zjazd odpowiedział jednogłośnie: nie. Natomiast „grupy polskie, litewskie i białoruskie mają wejść w skład jednolitej partii, działającej w granicach państwa rosyjskiego”.

„Agitację polityczną uznaj e się za stosowną o tyle tylko, o ile ucisk polityczny idzie w parze z ekonomicznym...”[6]

Trzeba sobie wyobrazić Popławskiego, tego z Bystrzejowic, z umysłem na wskroś historycznym, z kulturą uczuć obejmujących istność narodową jako organiczną całość z życiem jednostki, tego Popławskiego, który na ławie uniwersyteckiej wprzągł się już do działalności patriotycznej i za nią cierpiał zesłanie, – trzeba go sobie wyobrazić reagującego na te dwa ruchy: ugodowości i rewolucji – oba godzące z założenia lub w konsekwencji w elementarny interes narodu polskiego, jako odrębnej istności politycznej. Pierwsi wprowadzali Polskę „w środek państwa”, drudzy w środek narodu rosyjskiego. Ogół zaś, pozostający bez przewodnictwa, bez programu, a nawet bez wiary, w takie tylko wsłuchiwać się mógł hasła polityczne.

Wyrosła już była wtedy młodzież popowstaniowa, wychowana w szkołach, które jej odcięły wszelki widok na przeszłość narodu. Ogół był zdezorganizowany jako naród. Na ustach zamarła tradycja; starsi przerażeni skutkami powstania, sami zdezorientowani, zacięli się w milczeniu. Do kraju, strzeżonego pilnie na kordonach, nie dochodziły żadne druki. Oprócz domów zasobniejszych po wsiach, mniej splądrowanych, ogół ognisk w sferach oświeconych był w popiołach. Co było literatury dawnej, zda się spalono własnowolnie ze strachu, pochowano. Nigdy bodaj braki oświaty narodowej i piśmiennictwa nie dały się odczuć tak dotkliwie sprawie ciągłości historycznej, jak wówczas. Edukacja, zataczająca coraz szersze kręgi, powołała do szeregów inteligencji ludzi, z których każdy był Robinsonem Crusoe w swoim świecie duchowym. Zaczynać trzeba było dzieje na nowo, poczynając od elementarza narodowego. Jest z tego czasu powieść posępna Żeromskiego „Syzyfowe prace”, osnuta na prawdziwych stosunkach w jednym z miast prowincjonalnych Królestwa; z niej można mieć pojęcie, z czym szedł ogół młodzieży do Warszawy.

Popławski dał się poznać tej młodzieży jako publicysta, pisujący w „Prawdzie”. To był jego pierwszy warsztat dziennikarski. Zimnym, księżycowym światłem rozumów europejskich (odbitym przez literaturę niemiecką) świecił tutaj Aleksander Świętochowski, pyszny swoją wiedzą formalną dialektyk, a zwłaszcza dumny z tego, że życie realne nie sięgało stóp jego świata „Prawdy”. Gdyby nie wiara, że prawa myślenia wyczerpują dziedzinę życia duchowego jako jego synteza, Świętochowski nie byłby się pewno brał do publicystyki, bo z życiem realnym nie miał nic wspólnego. Zapytany o wiarę swoją w Polskę, mógł jedynie odpowiedzieć, że kryterium jej istnienia jest jedno: cogito, ergo sum. „Prawda” jednak była czasopismem także społecznym; pisali w niej, tak samo jak i w „Przeglądzie Tygodniowym”, nie tylko filozofowie; szermierze nowych idei pracy organicznej, z metody myślenia pozytywiści dali tu sobie schadzkę. O legitymacje polityczne nie pytano wtedy w redakcjach; dzielono się na obozy według ogólnych poglądów filozoficznych. Po trochu tedy między liberałów różnych odcieni dostawali się i pionierowie socjalizmu, mający zresztą najwięcej swobody w dodatkach „Przeglądu Tygodniowego” (Krusiński).

Popławski stykał się w „Prawdzie” ze wszystkimi odcieniami ruchu umysłowego „postępowego”. Temu ruchowi zawdzięczał nałóg krytycyzmu, a nawet – powiem więcej – zawdzięczał metodę pozytywistycznego traktowania faktów jako materiału indukcyjnego. Niczego nie mijał umysł jego bez spożytkowania pierwiastków dodatnich na rzecz własnej umysłowości; a siła jego umysłu, rzec można, genialność, polegała na tym, że żadnemu cudzemu prądowi nie dał się porwać, każdy umiał opanować, zanalizować, oczyścić krytycznie i z największą prostotą wcielić we własną budowę. Sądzę, iż atmosfera pracy organicznej przyczyniła się nie mało u Popławskiego, że tak jasno rozumiał pracę w społeczeństwie na wszystkich polach i tak świetnie widział jej całokształt w organicznym związku. Pozytywizm wraz z zasadą pracy organicznej ugruntowały w nim metodę realnego myślenia o sprawie narodowej i dały pośrednio początek programowi demokratyczno-narodowemu, którego wspaniała u podstaw koncepcja będzie po wszystkie czasy chwałą Popławskiego.

Pobyt paroletni w Rosji na zesłaniu był też dla niego szkołą. Nie tylko dla tego, że nauczył się – że tak powiem- Rosji, co mu będzie wielką pomocą w publicystyce; zapoznał się tam także z ruchami rewolucyjnymi i literaturą swoistego ruchu demokracji rosyjskiej, znanej pod nazwą „narodniczestwa” (chłopomaństwa). Pewien czas – jeszcze w pierwszych latach „Głosu” – można było na nim spostrzegać wpływ takich autorów, jak: Uspienskij, Michajłowskij, Engelhardt i Sałtyków (Szczedryn), których pisma (w rocznikach miesięcznika „Oteczestwennyje Zapiski”) były długi czas najulubieńszą lekturą młodzieży rosyjskiej. Wydaje mi się, że ta nieco naiwna, ale żywa, na realnym gruncie dokonywana robota więcej znacznie dała mu do myślenia, niż przytoczone wyżej programy „Proletariatu” lub siostrzanej „Narodnej woli”. Jedna tylko zasada ruchu socjalistycznego: „uświadamianie mas” mogłaby mieć znaczenie nowości dla niego, gdyby nie znane mu dobrze tradycje Tow. demokratycznego z lat 1834-1846, spuścizna nierównie wyższej kultury społecznej.

Popławski stykał się z natury rzeczy z ruchem socjalistycznym bardzo blisko, bo w ogóle było wtedy w Polsce blisko do siebie wszystkim, którzy cokolwiek na terenie politycznym robili. Jak wspomniałem, w sferach literackich nie czyniono rozróżnień politycznych między piszącymi, ogół zaś tak był zdezorientowany w rzeczach polityki, że niczemu się nie dziwił i niczym się już na pozór nie wzruszał. Socjaliści uskarżali się na obojętność, z jaką społeczeństwo polskie w r. 1885 przyjęło ciężki wyrok na sprzysiężonych w „Proletariacie”. Ukuto opinię wespół z rewolucjonistami rosyjskimi, że społeczeństwo polskie nie godne jest własnego ruchu socjalistycznego, jako zbiorowisko gnijące szlachty i burżuazji. W koloniach uniwersyteckich w cesarstwie zaczęła się nawet ucierać opinia, że szanujący się rewolucjonista polski wyprzeć się powinien pochodzenia swego. Znaliśmy też wielu radykałów polskich w Kijowie i Petersburgu, którzy wyrzeczenie się tradycji i języka polskiego uważali za obowiązek płynący z programu. Na ogół jednak społeczeństwo polskie, pogrążone w apatii, nie zajmowało się zgoła żadnym ruchem. I trzeba powiedzieć, że „Proletariat” na tym tylko skorzystał; na uświadomieniu politycznym warstw oświeconych więcej by stracił, niż zyskiwał na swoim uświadamianiu ludu. Gdyby nie ten brak zróżniczkowania myśli politycznej, jaki wówczas istniał, gdyby nie wsparcie ze strony sympatyków, socjaliści nie osiągnęliby i tego wpływu, jaki sobie zdobyli przed upadkiem proletariatu w r. 1886.


Rok 1886 był momentem przesilenia tej niemocy, w jaką społeczeństwo polskie popadło od powstania 1863 r. Myśl polityczna zaczęła napo wrót kiełkować; znalazły się umysły twórcze, które się wzięły z odwagą do uprawy długoletnich ugorów lub zgoła nowizn. Zaznaczę tylko fakty: 1 stycznia 1886 r. począł wychodzić we Lwowie pod redakcją Bolesława Wysłoucha „Przegląd społeczny”, w Paryżu na emigracji, ale dla kraju, założono związek polityczny pod nazwą „Ligi Polskiej”, której pierwszym zadaniem było przysposabianie i skupianie wszystkich sił narodowych celem odzyskania niepodległości Polski. W związku z tą organizacją, która poprzedziła późniejszą nieco, realniej pojętą a utworzoną w kraju „Ligę Narodową”, pozostaje broszura Z. Miłkowskiego „Rzecz o obronie czynnej i skarbie narodowym”, która zrobiła w Królestwie wielkie wrażenie.

W październiku tegoż roku powstaje w Warszawie tygodnik „Głos”. Początek był dość mętny ze względu na mieszany skład założycieli. W następnym, wszakże roku wyklarował się w nim już i ton i kierunek. Był to organ polityczny, właściwie biorąc, Jana Popławskiego. Tutaj dopiero zarysowała się w całej pełni jego indywidualność publicystyczna.

Nie mam zamiaru kreślenia dziejów przewrotu umysłowego, jakiego dokonał „Głos”. Jeżeli głębiej poruszyłem zagadnienia środowiska, w którem zaczął pracować Popławski, to tylko dlatego, aby uwydatnić negatywnie trud jego umysłowy, potrzebny do opanowania sytuacji i przezwyciężenia oporu epoki. A tym mniej mam potrzeby charakteryzowania ośmioletniego okresu istnienia „Głosu”, że jest on ze wszystkich momentów życia Popławskiego najlepiej opracowany. O roli, jaką „Głos”, a w nim ten właśnie publicysta odegrał, pisał już Piotr Chmielowski w swoich dziejach literatury lat ostatnich, doskonałą rozprawę o tych czasach Popławskiego zawdzięczamy znanemu historykowi dr. Adamowi Szelągowskimu: „Jan Ludwik Popławski w latach 1887-1894” („Ateneum Polskie”, Lwów 1908, kwiecień, od str. 63), a jeden z najbliższych przyjaciół i towarzyszy pracy Popławskiego od początku istnienia „Głosu”, Józef Hłasko (dzisiejszy redaktor naczelny „Gońca Wileńskiego”), opisał i scharakteryzował pracę ówczesną jego w sposób wyczerpujący w przedmowie do dzieła pośmiertnego Popławskiego: „Szkice literackie i naukowe” (Warszawa 1910, E. Wende i Sp.)[7].


Tutaj dopiero w „Głosie” Popławski zaczął być sobą jako pisarz. W „Prawdzie” skrępowany był zespołem, inaczej myślącym, wszakże i tam artykuły jego, podpisywane znakiem Wiat, wyróżniały się sposobem ujmowania rzeczy, a zwłaszcza nowym zgoła w publicystyce warszawskiej upodobaniem do spraw szarych życia prowincjonalnego i ludowego, którymi prasa nie zajmowała się nigdy. W „Głosie” uwydatniły się następujące zalety tego pisarza: sposób indukcyjny wyciągania prawd publicystycznych, ostrożność uogólnienia, ale niezwykła jego trafność, mocne, niedwuznaczne stawianie tez, świadczące o wielkiej odwadze umysłu, ale nade wszystko realny sposób myślenia o sprawach społecznych. Wiązała się z tym widoczna na każdym kroku powściągliwość frazesu. Była w tym frapująca czytelnika nowość, nieznana nawet w czasach pozytywizmu, zapowiedź walki rzucona publicystyce, wykupującej się z zadań frazesem literackim. Umiano u nas tak prosto i jasno pisać o rzeczach naukowych, niekiedy w referatach polityki zagranicznej, w ogóle tam, gdzie piszący znał przedmiot. Publicystyka krajowa w zakresie spraw społecznych, narodowych, a zwłaszcza polityki narodowej była terenem dyletantyzmu literackiego, niczym owa literacka krytyka subiektywna czasów niedawnych, w której gust indywidualny i nastrój szły w zawody z frazesem ssanym z palca. Od razu można było poznać w Popławskim, że jest to publicysta, który wie, o czym pisze, który ma prawo pisać, który powinien pisać.

Pierwszy rok w „Głosie” był okresem ogólnych haseł i szukania dróg. Owe rozgłośne artykuły o dwu cywilizacjach szlacheckiej i ludowej uważać należy za daninę, złożoną przez Popławskiego wpływom rosyjskim, a więcej jeszcze doktrynom polskiego demokratyzmu romantycznego z pierwszej połowy wieku. Szybko jednak Popławski osiąga idealną w publicystyce pozycję – własnego pionu. Widać z każdym rokiem wyraźniej, że umysł ten lubuje się w pracy nad społeczeństwem i tak obiektywizuje sobie życie jego, jak uczony przedmiot swojej analizy, lub jak artysta posąg wykuwany. Popławski widział społeczeństwo jako rzecz realną i tak naoczną, dotykalną ze wszystkimi „imponderabiliami”, że odrazą przejmował go widok spekulacji umysłowych, wyprowadzających rację bytu Polski z przesłanek apriorystycznych lub z haseł świątecznych.

Przewrót w publicystyce, dokonany przez Popławskiego, polegał na tym, że odwrócił ją frontem od literatury do życia. Trzeba sobie jasno przedstawić doniosłość tej zmiany pojęć o publicystyce w społeczeństwie, które literaturę od dawna brało za punkt wyjścia i dźwignię rozwoju. Było to stanowisko na wskroś dedukcyjne, odpowiadające całemu ustrojowi życia publicznego, rządzonego z góry przez garstkę, uprzywilejowaną politycznie i kulturalnie. Do niedawna przecież poezja brała na się rolę publicystyki. Tak było za romantyzmu, który wieszczom wyznaczył przewodnictwo narodu, odwołując się do ich wskazań politycznych, jak do ewangelii. Był w tym może dobry instynkt, zapowiadający tym doprowadzeniem systemu do krańca nową epokę, w społeczeństwie bowiem zdemokratyzowanym prawdy życia zbiorowego trzeba brać z dołu, nie zaś apriorycznie z góry. A poezja romantyczna była jako środek literacki jeszcze najbardziej uprawniona do swej roli publicystycznej, miała bowiem podstawę demokratyczną w naturze swojej: ogarniała cały naród, uświadamiając sobie zgodnie z teorią ówczesną filozoficzną, że przemawia przez nią żywioł poetycki ukryty w przyrodzie i w ludzie.

Racjonalistyczny pogląd na świat, przyświecający czasom pozytywistycznym, stał się reakcją przeciwko rządom poezji. Gdyby pozytywizm był kierunkiem czysto naukowym, nie mógłby zaprzeczyć istnienia instynktów, uczuć, idei i ich znaczenia zupełnie realnego w życiu społeczeństw. Reakcja przeciwko poezji, rządzącej opinią z natchnienia uczuć, reakcja przeciwko polityce uczuć była bardzo pożądana; ale zgoła nienaukowe stanowisko zajął jednostronny pozytywizm warszawski, który zrozumiał tę reakcję, jako zaprzeczenie praw bytu porywom idealistycznym, ideom, uczuciom, instynktom. Pozytywizm warszawski, mający pretensję do ścisłości naukowej i przedmiotowości, nie chciał widzieć istnienia tych czynników w organizmie społeczeństwa. I tu wynikły różnice między Popławskim i całą jego szkołą a pozytywizmem i wyznawcami metody „pracy organicznej”. Popławski odkrył przeoczany w zaślepieniu fakt istnienia w społeczeństwie tzw. imponderabiliów, stanowiących w życiu narodu równie realny czynnik, jak potrzeby materialne, a nawet w pewnych momentach czynnik główny, jeśli nie jedyny. Popławski za takie realne czynniki uważał: elementarny instynkt narodowy, wolę życia narodowego („głos krwi polskiej”), ambicje narodową, moc ducha, odwagę itp., powiedziałbym, nadorganiczne potrzeby duchowe, które się materialnie, utylitarnie i teoretycznie nawet wymierzyć i uzasadnić nie dadzą, które jednak są przyrodzonym faktem i z którymi rozumny polityk liczyć się musi.

Wszystkie wielkie systemy są w gruncie rzeczy proste, ale jest faktem, że tylko niepowszednie umysły mają moc tak prostego stawiania rzeczy prostych. To wyrwanie publicystyki z rąk poetów i półmędrków, wulgaryzujących prawdę naukową, dokonane dzięki Popławskimu, wyemancypowało publicystykę z literatury. Z publicystyki uczynił on specjalną umiejętność, technikę dobywania na jaw istniejących przedmiotowo potrzeb narodowych ze stanu przedświadomości masowej i dawania im wyrazu w kształcie jasnego aktu świadomości.

W ten sposób zaczął Popławski myśl narodową od nowa, przyśpieszył momenty że tak powiem, decyzji dziejowej narodu na nową dobę życia demokratycznego. Dawne formuły i hasła poddał rewizji krytycznej, sprawdzając je przez zestawienie wewnętrzne z realnym, dzisiejszym stanem rzeczy, zrobił to tak, jak czynią dobrzy poeci, gdy zwietrzałe w frazeologii wyrazy i zlepki wyrazów zastępują nowymi choćby gminnymi, aby odpowiadały rzeczywistej treści nowych pojęć, lub zgoła je odrzucają. Popławski, zanim powziął kampanię z tą lub ową doktryną polityczną, stoczył bój zasadniczy z „literaturą”, z frazeologią wyrazów i doktryn zwietrzałych, nie odpowiadającą prawdzie żywej.

Dla przykładu przytoczę pogląd jego, sformułowany nieco później, kiedy na to pozwalały mu warunki cenzuralne, ale poczęty i rozwijany już za czasów „Głosu” – pogląd zasadniczy, dotyczący najdrażliwszej i najogólniejszej sprawy niepodległości Polski. W artykule „Nasz patriotyzm” (Przegląd Wszechpolski, 1899) Popławski pisał:

„Przyszła Polska niepodległa jest dla nas koniecznym postulatem naszego istnienia narodowego, więcej nawet – jest artykułem wiary, nie potrzebującym uzasadnienia, wynikiem logicznego prawa przy-rodzonego, pojmowanego nie w dawnym metafizycznym, ale we współczesnym, realnym jego znaczeniu.

Nie mamy dogmatów, które by wszelkie wątpliwości rozstrzygały, nie mamy przepisów na środki i sposoby działania, nawet wbrew wymaganiom życia, nawet wbrew jego logice. Musimy wszystko sami sobie wyjaśniać i innym tłumaczyć, musimy zapisywać i komentować pośpiesznie ruchliwe falowanie życia narodowego. Brak nam czasu i ochoty do zajmowania się chociażby najważniejszymi zagadnieniami programowymi, jeżeli nie mają one na razie znaczenia praktycznego, jeżeli bezpośrednio lub pośrednio nie dotykają naszych zadań najpilniejszych. Mamy tyle wątpliwości, które trzeba rozstrzygnąć lub przynajmniej wyjaśnić sobie i sformułować, nie możemy więc i nie będziemy zajmować się powtarzaniem i uzasadnianiem tego, co żadnej wątpliwości nie budzi. Podnoszenie ducha, zapalanie umysłów, rozgrzewanie serc – znamy, ach, doskonale znamy te wszystkie wytarte, oklepane ogólniki, te złudzenia naiwności politycznej. Nasz patriotyzm zdrowy jest i silny i obejdzie się bez tych środków podniecających; pozostawiamy je bez pretensji tym, którzy sztucznego podniecenia potrzebują.

Takie podniecanie patriotyzmu, który powinien być wynikiem naturalnym poczucia odrębności i uświadomienia indywidualności narodowej, jak również uzasadnienie tego, co uzasadnienia nie potrzebuje, co tkwi w każdej duszy polskiej, nawet lojalizmem znieprawionej, wreszcie małoduszne usprawiedliwianie naszego prawa do życia naciąganymi argumentami z dziedziny etyki i historiozofii – jest, zdaniem naszym, czymś gorszym nawet od kompromisów, od ostrożnego i nieszczerego dyplomatyzowania.

W najlepszym zamiarze, w celu odparcia potwarzy i fałszów historycznych, podjęto pracę wykazania, że nasza sprawa narodowa nie tylko nie stoi w sprzeczności z ogólnoludzkimi ideałami postępu etycznego i społecznego, ale, przeciwnie, jest pracą dla nich i walką o nie. Były te usiłowania niewątpliwie potrzebne i pożyteczne, chociaż nadawany im nieraz ton rehabilitacji przeszłości dotkliwie mógł urażać dumę narodową. Niestety jednak, rychło te usiłowania przekroczyły właściwy sobie zakres rozpraw publicystyczno-historycznych, stały się doktryną polityczną, ba, nawet zasadą programową. Wytworzył się i znalazł zwolenników pogląd, że nasze dzieje porozbiorowe, a nawet ostatnia doba dziejów przedrozbiorowych, są w gruncie rzeczy jednym dążeniem do urzeczywistnienia ideałów postępu społecznego, że nasze spiski i powstania nie były naturalnymi odruchami organizmu narodowego, pragnącego żyć i rozwijać się, ale wcieleniami coraz to wyższymi idei humanitarno-demokratycznych. Chcąc ten pogląd uzasadnić, pokrajano cały okres ostatni naszych dziejów i z dobranych kawałków zszywano na nowo. Mianowano po śmierci przedstawicielami idei demokratycznych i postępowych ludzi, którym się o tym za życia nie śniło. Stworzono cały legion pośmiertnych demokratów, a nawet socjalistów. Pasowano na bohaterów tych polityków i wodzów, w których słowach lub działalności dało się wykryć dążenia demokratyczne, a usuwano do ostatnich szeregów tych, których imiona pamięć ludu przechowała, których głos ludu, najwyższa w tych sprawach instancja, bohaterami okrzyknął. Apoteozowano Kościuszkę nie za największy czyn jego życia, za to, że zrywając się do rozpacznego boju, ocalił najwyższe dobro – cześć narodu, ale za sukmanę pod Racławicami, za mdły uniwersał połaniecki, za przyjaźń z Lafayettem i Washingtonym, a nawet za republikańską nieufność do Napoleona.

A robiło się to i do dziś dnia robi w dobie krytycyzmu sceptycznego i drobiazgowego. Kiedy ten krytycyzm tak powszechny podgryzie kilka szczegółów, fałszywie przedstawionych, wali się cała teza, że nasza sprawa narodowa jest dążeniem do urzeczywistnienia ideałów postępu społecznego. Ludzie zaś, którzy tezę tę przyjęli, którzy na tej historiozofii osnuli swoje przekonania polityczne, stają się rozczarowanymi pesymistami.

Ta humanitarno-postępowa rehabilitacja patriotyzmu jest dlatego szkodliwszą, niż wszelkie kompromisy, że mąci naszą myśl polityczną i znieprawia nasze uczucie narodowe. Zahipnotyzowani tą szczególną historiozofią nie zwracają uwagi na najdonioślejsze nieraz objawy życia narodowego, jeżeli te nie dają się wtłoczyć w gotowy schemat, nie rozumieją ich znaczenia. Nie omylimy się z pewnością, twierdząc, że w kołach demokratyczno-postępowych nie oceniono u nas należycie w czasie właściwym i dzisiaj nie pojmują olbrzymiej doniosłości ruchu ludowego, który się wszczął w zaborze pruskim pod wpływem tzw. Kulturkampfu. Bo i cóż miał na pozór wspólnego z postępem społecznym ten ruch katolicko-klerykalny, któremu przewodzili księża i szlachcice? Czy i dziś wielu ludzi z naszej inteligencji zdaje sobie sprawę, że ten ruch zbudził do życia zamierającą dzielnicę, że wytworzył miliony obywateli Polaków, że nawet rozszerzył nasze dzierżawy narodowe, bo odzyskał dla Polski Śląsk górny, czego nie mogła dokonać Rzeczpospolita w najświetniejszej dobie swego rozwoju. Jest to jeden z najważniejszych wypadków naszych dziejów porozbiorowych, a my w rozprawach ustnych i pisanych, poświęconych dowodzeniu, że idea polska nie stoi w sprzeczności z ideą postępu społecznego, przechodzimy nad nią lekceważąco do porządku dziennego historiozoficznych majaczeń.

Można by wyliczyć sporo innych objawów życia, w których wytryskują nowe źródła siły narodowej, a które my lekceważymy, bo nie pasują do szablonu popularnego. Nie zaprzeczamy bynajmniej – i z naciskiem to zaznaczamy – że istnieje łączność między naszą sprawą narodową a sprawą postępu społecznego, tj. dążeniem do reformy stosunków społecznych, że obrona naszych praw narodowych jest zarazem obroną zasad ludzkości i sprawiedliwości. Występujemy tylko przeciw przeinaczaniu właściwego znaczenia tego związku, przeciw nadawaniu mu charakteru doktryny, uzależniającej naszą sprawę narodową od sprawy postępu społecznego. W pojmowaniu bowiem wulgarnym ta doktryna wyraża się tak: nasza sprawa jest słuszną dlatego, że jest jednocześnie walką, mającą na celu tryumf idei humanitarnych i demokratycznych. A gdyby tak nie było, czy nasza sprawa stałaby się mniej słuszną? Każdy naród, o ile ma świadomość swej indywidualności, a nawet tylko poczucie swej odrębności, ma prawo do samodzielnego życia, do swobodnego rozwoju. Chociażby nasze walki o niepodległość, nasze dążenia narodowe nie miały nic wspólnego z zasadami demokratycznymi i ideami humanitarnymi, z postępem społecznym, sprawa nasza byłaby równie jak dziś dobrą, prawo nasze równie świętem.

Chcemy żyć i rozwijać swoją indywidualność narodową i ta świadoma wola jest naszym prawym najwyższym, prawym przyrodzonym, podstawą naszego patriotyzmu. Legitymowanie tego patriotyzmu, wynajdywanie mu koligacji ideowych, poniża jego godność. Mamy tyle wiary w przyszłość, tyle siły w sobie i tyle dumy, że nie potrzebujemy wywodzić prawa do życia zasługami przeszłości, ani solidaryzowaniem naszej sprawy chociażby z najwznioślejszymi dążeniami ducha ludzkiego, ani powoływaniem się na wielkie idee i wygłaszaniem szumnie brzmiących frazesów.”


Zanim doszło do formułowania programowego głównych zagadnień myśli politycznej, należało załatwić się z elementarnymi wrogami tych zagadnień w społeczeństwie. „Głos” spełniał to przede wszystkim zadanie. Popławski bił jak taranem w mur przesądów filisterskich pozytywizmu i zaprzaństwa ugodowców. Nie mam miejsca na przytoczenia, proszę więc przerwać moje słowa i przeczytać dwa pierwsze rozdziały tej księgi: „Obniżenie ideałów” oraz „Wielkie i małe idee”, aby uprzytomnić sobie efekt, jaki tego rodzaju eksplozje ideowe robiły w ówczesnym życiu umysłowym. Tak Popławski oczyszczał pole do posiewu, robił miejsce nowym ideom, przychodzącym „z dołu”.

Wyprowadził on stąd „z dołu”, jak wskazałem, pierwsze założenie nowego programu: poczucie siły narodowej. Drugi fakt ustalony przez Popławskiego, wiążący się z tamtym integralnie, to – rozwój samodzielności politycznej i społecznej ludu, dokonywujący się współrzędnie z owym rozwojem świadomości narodowej. Zanim zasada ludu w tej koncepcji realnej weszła jako elementarna prawda do katechizmu demokratyczno-narodowego, przejść musiała wpierw walkę. Narodzinom tej idei w „Głosie” towarzyszyły okrzyki zgrozy. Popławski wprowadził ją na porządek dzienny z brawurą, formułując ją z miejsca jako zasadę „podporządkowania interesom ludu interesów innych warstw”. Pojęcie ludu klarowało się w duchu nowożytnym, godnym wielkiej kultury narodu, który miał już swego Mickiewicza i syntezę jego człowieka z ludu, jako jednostki bez formułek i wolnej w duchu.

Ten moment programu narodowego, lud, był glebą, na której Popławski tężył siły, jak przy pługu, całe życie. Na tym polu pracy jego wyrosło pokolenie demokracji narodowej. Tu nowy duch narodowy przyoblekał się w ciało faktu – nowego życia, tutaj słowo stawało się ciałem. Charakter pokolenia, zwłaszcza w zaborze rosyjskim, kształcił się na tej pracy, wymagającej od pracowników męstwa i mozołu.

Popławski zaczął ten ród publicystów, który nie rzuca idei w sposobie pomysłu literackiego. Mało tego, że wydobędzie się na jaw ideę, mającą grunt realny, nie wyssany z palca; wygłoszenie takiej idei – obowiązuje, staje się promotorstwem, czynem. Sprawa wkracza w dziedzinę moralną odpowiedzialności za dalsze powodzenie idei, nabierającej przez uświadomienie kształt życia. Głosiciel idei staje się moralnym jej sprawcą, nie tylko intelektualnym; on odpowiada za dalszy jej rozwój, względnie za demoralizację umysłów.

Losem takich twórców bojowników jak Popławski jest, że rozwiązywać muszą mimo woli wiele zagadnień, które w nich jak w centrze życia duchowego narodu zbiegają się i unifikują. W takiej publicystyce, jaką uprawiał Popławski, rozstrzygało się nie tylko zagadnienie granicy między literaturą a publicystyką, ale także z drugiej strony zagadnienie granicy między publicystyką a czynem. Popławski nie napisał niczego, czego by nie poparł pracą. I tu jest tajemnica siły Popławskiego – planowości w tym co robił i żywego przeświadczenia w tym co pisał.

Nie dosyć jest wiedzieć teoretycznie, że moc narodowa stoi w prostym stosunku do obszarów i głębokości uświadomienia mas ludowych, trzeba tę myśl zamienić w sobie na przeświadczenie, a potem, mając ją we krwi, uczynić treścią woli; a tutaj znowu wiedzieć jak tego uświadomienia dokonywać, rozmiłować się w pracy, nie zgubić w szczegółach wielkiego celu, być w tej robocie twórcą na wielką skalę, czującym przed sobą stale cały naród jak ów posąg Słowackiego, co „taki wielki” a „z jednej bryły”.

Popławski miał w sobie takiego artystę. Nie gubił się w dziele swoim. Potrafił skupić w sobie polot marzeń i planów ogólnych, jak poeta natchnienie, i uprzedmiotowić potem dzieło, jak czyni technik artysta. Nie spalał się w wyobraźni i w pisaniu; pozostawał, poza tym żywy człowiek z zakasanymi rękami, gotów do roboty. Wiara w dokonywane dzieło paliła się w jego oczach, udzielając się innym. Skupiał więc ludzi koło siebie; trzymali się nie tyle jego słowa, bo zdawało się towarzyszom, że to słowo od nich wszystkich pochodzi, – ile jego ciepła.

A zechciejcie to rozróżnić w charakterystyce Popławskiego, że – zgodnie z tym co wyżej mówiłem o jego kwalifikacjach życia zewnętrznego – nie mógł być wodzem wielkiej armii. Zbyt mało miał równowagi w obejściu zewnętrznym, zbywało mu na geście i na upodobaniach reprezentacji. Pociągał za sobą masy narodowe za pomocą pisma jako publicysta; osobiście zaś wiódł najbliższych przykładem swoim. Pełnił całe życie rolę ośrodka grupy, był „duszą duszy” swego najbliższego środowiska. W nim było jądro tego ciała zarodkowego, z którego potem powstało stronnictwo, przez niego płynął cały kierunek nowoczesnego życia narodowego. Rządził czynem pokolenia z wewnątrz jako jego mózg i serce.

To właśnie zapewniało trwałość i żywotność pierwszym zawiązkom ruchu. Skupiano się koło Popławskiego nie siłą sugestii frazesu, nie w uległości jego władzy formalnej, lecz na mocy powinowactwa wewnętrznego i miłości. Łączył ludzi faktycznie, a dokonywał tego swoją niejako bezosobowością. Są działacze, którzy między ludzi a sprawę osadzają siebie jako ogniwo; Popławski sam się usuwał, łącząc ludzi bezpośrednio ze sprawą. Stawał niemal z każdym z osobna w szeregu i wprowadzał go w robotę. Nie było w tym może fachowości organizatorskiej w wielkim stylu, do jakiej doprowadza w późniejszych stadiach ruchu konieczność podziału pracy i dowództwa naczelnego; ale było wielkie zdrowie moralne.

Popławski rozumiał znaczenie ilości w organizacji, znaczenie zewnętrznego przymusu w kadrach, ale wierzył tylko w jakość i w organizację duchową. To dopiero był dla niego fakt realny. Wołał jednego przyjaciela niż stu platonicznych zwolenników; wołał jeden drobny czyn dokonany, niż zapowiedź wielkich. To też nie czekał na nikogo i robił sam, choćby robotę najbardziej szarą. Kto nie znał z bliska tej natury, mógł mieć mu to za złe, że się rozpraszał; ale przy bliższym wejrzeniu widziało się, że była w jego obyczaju pracy konsekwencja, płynąca z głębokiego przeświadczenia moralnego, iż pojęta organicznie sprawa narodowa jest jedną na każdym miejscu i że nikt nie ma prawa szukać dla siebie szczególnego terenu, odkładać pracy na jutro, albo dla innych. Popławski szukał niekiedy w pracy drobnej wypoczynku umysłowego, ale zawsze znajdował w niej dla siebie zdrowie moralne.

Była to organizacja duchowa wroga spekulatywności umysłowej, oderwanej od prądów woli i czucia. Realizm, na którym fundował wskazania narodowi, tkwił w jego psychice, nie był wypływem teorii tylko. Dążył do przeświadczeń i tym dopiero dawał wyraz zewnętrzny w pismach i pracy. Przygotowawczych czynności duchowych nie ujawniał: ani marzeń, ani obaw; nie był z tych, którzy karmią otoczenie pół-myślami, nastrojami pół-uczuć. Pracownia jego wewnętrzna zamknięta była przed najbliższymi nawet; to co ujawniał, było już dokonanym wewnątrz czynem przeświadczenia. To przeradzało się w czyn zewnętrzny. Takiej naturze psychicznie wszystko jedno, jaką pracę wykonywa przed ludźmi: czy to ma być plan wielkiej akcji, czy osobiste roznoszenie odezw po ulicach, lub adresowanie opasek na pisemku ludowym, jeśli jest ukochane. Bo przeświadczenie ma to do siebie, że poruszając całą duszę, robi człowieka posłusznym sobie i czyni każdą sprawę wielką moralnie. Tędy przedzierzga się myśl w czyn twórczy, nie czekający na specjalną porę i miejsce.


W pracy niniejszej, która ma uwydatnić pierwiastek subiektywny dzieła (postać samego autora) nie dokonywam przeglądu plonów pisarskich, te bowiem czytelnik ma tutaj zebrane; potrącam więc o nie z konieczności tyle tylko, ile potrzeba do wyjaśnienia psychiki Popławskiego.

Jeszcze parę słów o Popławskim jako zawodowym publicyście, obserwowanym w redakcji.

Popławski pisać nie lubił. Parę razy słyszałem go mówiącego z właściwą mu przekornością:

- Nie mam najmniejszych upodobań dziennikarskich. Gdybym był bogaty, aniby mi się śniło pisać. Mam wstręt do pisania. Piszę, bo muszę.

Tak mówił, a jednak nikt temu nie wierzył. Widziało go się co dnia przy biurku, nieraz dzień cały. Zapewne, był w tym pierwiastek musu zawodowego, zamieniony już w rutynę. Ale na ogół mus, który go czynił niewolnikiem pracy publicystycznej, nie był natury zewnętrznej. Pisał z potrzeby wewnętrznej tworzenia. I tym różnił się przy biurku redakcyjnym od ogółu dziennikarskiego. Słyszałem raz skargę u Popławskiego, i to pobieżnie, nawiasowo wypowiedzianą. Było cechą charakteru jego, że nie mówił nigdy o stanach swojej duszy. To tylko raz słyszałem:

- Co wy się skarżycie na zmęczenie pracą biurową! Jedno tylko wyczerpuje – wytężone myślenie. – Powiedział to z wyrazem wielkiego znużenia.

Pracą główną Popławskiego było myślenie. Przypomnijmy sobie jego zachowanie się. Były godziny, dni, szeregi dni nawet, kiedy z nim trudno było rozmówić się. Widziałem wypadki, kiedy Popławski podczas rozmowy z ludźmi, na których mu bardzo zależało, odwracał się i wychodził, przerywając interlokutorowi zdanie w połowie. Raziło to ludzi, ale tylko tych, którzy go bliżej nie znali. Przyjaciele wiedzieli, że w takiej chwili Popławski ulega przemocy jakiegoś wewnętrznego procesu myślowego, być może poruszonego właśnie w rozmowie. Dopóki nie doszedł do ładu z tym, co go nurtowało, niespokojny był i mroczny. Skupiał się wtedy, w roztargnieniu patrzał i słuchał, a nierzadko wyrywały mu się słowa i gesty, świadczące, że zagłębiony w siebie z sobą rozmawia. Widzieliśmy go takim, gdy szedł do biura, gdy w zamyśleniu gazetę przejrzaną odkładał, gdy siadał do obiadu. Dopiero po załatwieniu się z gniotącą go troską myślową, odzyskiwał humor i oddawał się cały na wrażenia zewnętrzne. Nie było wtedy łatwiejszego w rozmowie towarzysza, weselszego i dowcipniejszego. Chyba, że był w towarzystwie ktoś, komu nie ufał – wtedy Popławski wpadał w zły humor i zamykał się.

A co myśl jego zaprzątało? Tylko sprawa publiczna, narodowa. Popławski tak tę sprawę w duszy swojej skupiał, że po usposobieniu jego można było odgadnąć, jak w danej chwili ona stoi – źle czy dobrze. Urodzony publicysta nie wpadał nigdy w pesymizm w tym, co pisał. Nawet w rozmowie nie zdradzał nigdy zwątpienia, rąk nie załamywał, nawet przed najbliższymi przyjaciółmi. Patrzyliśmy w jego oczy i nieraz nie tajną nam była jego męka wewnętrzna. Wychodząc z założenia, mocnego jak mur nigdy niezachwiany, że życie narodowe jest niezniszczalne, nie mógł wpaść w pesymizm; w ciężkim położeniu widział jedno, że trzeba szukać wyjścia. I to było ciągłą pracą jego myśli. Chodzi mi obecnie o ten rys bardzo ważny w Popławskim-dziennikarzu, że zawodem jego właściwym było myślenie. To, co się nazywa w dziennikarstwie „pisaniem” – owo szukanie w umaczanym piórze pomysłu, szybkie manipulowanie pamięcią i słownictwem szablonowym, dosztukowywanie się nożycami – wszystko to nie kojarzy się w głowie z pojęciem o Popławskim. Pisanie samo było u niego rzeczą podrzędną, przydatkiem, stroną mechaniki zawodowej. Popławski – to praca ducha. Przypomnijcie sobie, jak pisał. Rzadko siadał do kartek swoich w podnieceniu i roztargnieniu. Zdarzało się to wtedy, gdy na poczekaniu, pod wpływem czegoś przeczytanego, zmuszony do polemiki, formułował myśl. Wchodziły wtedy w grę przy tym afekty. Zwykle zaś najpiękniejsze swoje artykuły, najtrudniejsze koncepcje polityczne opracowywał ze spokojem flegmatyka, gotów zawsze do odłożenia pióra choćby w połowie wyrazu. Ileż to razy byliśmy świadkami, jak Popławski w toku pisania wstępnego artykułu, chwytał uchem rozmowę w sąsiednim pokoju, przyłączał się do sporu, opowiadał anegdoty, aby w pewnej chwili zamyślić się, wrócić do biurka i skończyć zaczęte zdanie.

Pismo jego ciekawe jest dla grafologa. Nigdy nie drgnęła mu ręka ruchem nerwowym. Litery jego, jak druk, zawsze jednakie, równym sznurkiem dążące, prawie ozdobne, tak spokojnie kreślone. Ta jego technika pisarska potwierdza właśnie to, co mówiłem wyżej. Pisanie było u Popławskiego tylko przydatkiem. Siadał do niego wypracowany wewnętrznie, z gotową myślą, wykończoną w głównej linii i w skojarzeniach. Popławski nie był zdolny do pisania czegoś, czego wewnętrznie nie przetrawił. Myśli niejasnej nie umiał wprost pisać, a myśl jasna, oparta na głębokim przeświadczeniu, ma to do siebie, że wyrazić ją łatwo – sama sobie formę znajduje i właśnie należytą.

Dlatego technika pisarska mało Popławskiego kosztowała pracy. Nie gonił piórem myśli. U wielu pisarzy myśl zjawia się impresjonistycznie, zrządzeniem nastroju i ginie, jak cień, więc trzeba ją chwytać, ścigać piórem, rękę zrywać... Stąd pismo niewyraźne, gorączkowe. Ale nie tylko to. Myśl chimera, myśl nastrojowa, może nawet genialna, ale przypadkowa, nie przetrawiona do gruntu, to znaczy nie ujęta w swojej istocie-musi być oddana czytelnikowi tak, jak była poczęta, a więc w formie, budzącej nastrój. Bo pisze się na to, aby czytelnika podstawić w swoje miejsce, dać mu to, co się w duszy zrodziło, aby myśl szła dalej. Trzeba użyć wielu słów, metafor, obudzić mnóstwo skojarzeń myślowych, aby czytelnika przenieść w ten sam stan duchowy, jakiemu się podlega, pisząc rzecz nie przeżytą, odczuwaną jedynie w impresji myślowej. Dlatego to niewyraźne grafologicznie pismo łączy się często z chaotycznością myślenia lub z próżniactwem duchowym. Dlatego znowu, idąc dalej, wielu pisarzy nadrabia myśl tzw. „literaturą”, frazesem barokowym, napuszonym w formie, a pustym w treści.

Popławskiego myśl była zawsze jasna, przedziwnie w formie prosta, zasadnicza, jak ziarno z plew odwiane. Pod względem literackim może się ona wydać nieraz za uboga w szatach, za mało strojna, ale Popławski tworzył szkołę publicystyczną, szkołę walki z frazesem. Leżało to w naturze jego powołania stworzyć przedział między życiem a frazesem, między publicystyką a marzeniem. On to, po wielu latach ugorowania myśli polskiej, pragnął ją przeorać, obsiać na nowo realną ideą. Działalność jego była walką przeciwko frazesowi, w świetle którego sama ziemia stała się dla nas abstrakcją. Odrabiał ciężką pracą myśli to, co zwietrzało w bezczynności zalęknionego ducha narodowego, rozchwiało się w zwątpieniu.

Pisarzem był nie z musu zarobkowego, ale ze swojej misji historycznej. Miał zadanie nakreślić plan i budować od podstaw gmach samowiedzy narodowej, odpowiadającej potrzebom nowożytnego społeczeństwa i szczególnym warunkom bytu. Na to danym mu było stać się dziennikarzem. Każdy artykuł jego był, jak cegła, prosty, ale jak ona realny i niezbędny. Słowo jego – to czyn, to owoc twórczej pracy ducha, pozostającego w ścisłym porozumieniu z życiem wewnętrznym całego społeczeństwa.

W tym znaczeniu pojmować należy dziennikarskie powołanie Popławskiego. Że on sam tak je pojmował, dowodem – jego bezimienność. Wszystkich publicystów polskich (a tak mało ich mamy!) znacie z nazwiska i portretów, a o nim nie wiedzieliście. Pracował w społeczeństwie tak, jak sumienie pracuje w człowieku. Sumienie buduje nasze człowieczeństwo, kieruje naszymi krokami, a istnienie jego jest nam tajemnicą. Myśl swoją, uczucie każde możecie schwytać świadomością w konkretnej postaci; sumienie jest bezimienne, bezpostaciowe. Popławski wyrzekł się świata własnego. Każdy człowiek twórczy, zwłaszcza obdarzony talentem pisarskim, rad jest tworzyć świat własny, indywidualny, imienny, jaką taką chwałą opromieniony. Tworzy, dlatego rzeczy skończone, czy w utworach sztuki, czy w dziełach naukowych, które by same przez się zapewniony miały żywot indywidualny wśród współczesnych i potomności. Popławski wyrzekł się tych ambicji, pomimo że mało kto w pokoleniu miał do tego tyle praw z talentu i wiedzy. Był jak nurek w głębiach ducha zbiorowego, niewidzialny na powierzchni i sam słońca nie widzący. Nie miał słońca dla siebie. Indywidualność obrócona na potrzeby ducha zbiorowego, roztopiona w nim, rozpylona, a jednak organizująca i kierująca zbiorowością z wewnątrz, właśnie jak sumienie – oto Popławski, dziennikarz.


Powróćmy do przerwanego wątku biograficznego. Józef Hłasko w przedmowie do „Szkiców literackich” Popławskiego tak charakteryzuje okres jego pracy w „Głosie”:

„Poznałem to grono, jakem już wspomniał, w r. 1887, a w następnym roku sam się zaciągnąłem do pracy w „Głosie”, w którym też aż do jego zawieszenia w r. 1894 pozostawałem.

Dokoła „Głosu” grupowała się wówczas spora garść ludzi utalentowanych. W r. 1887 do najwybitniejszych należeli, prócz Popławskiego, szwagier jego Józef Potocki (Marian Bohusz), wybitny filozof i socjolog, oraz zdolny poeta, Mieczysław Brzeziński, powszechnie znany i ceniony dziś pedagog i pisarz ludowy, oraz Aleksander Więckowski, człowiek wielkich zdolności i dużej wiedzy, który jednak w r. 1888 przenieść się musiał do Petersburga i z biegiem czasu przestał w życiu polskim odgrywać rolę poważniejszą. Odrębną nieco grupę stanowili pp.: Zygmunt Heryng, Wacław Nałkowski i Ludwik Krzywicki, którzy znaleźli się potem w innym obozie.

Mnóstwo wybitnych ludzi późniejszych wchodziło na czas dłuższy lub krótszy w ścisłe stosunki z „Głosem” w ciągu pierwszego okresu jego istnienia (1886-1894). Z publicystów wymienię tu Romana Dmowskiego, niedawnego prezesa Koła polskiego w Petersburgu, Zygmunta Wasilewskiego, obecnego redaktora lwowskiego „Słowa Polskiego” i Edwarda Paszkowskiego, dzisiejszego współredaktora „Dziennika Kijowskiego”, który opisał redakcję „Głosu” w swej powieści „Podniebie”, dalej ś. p. Chełchowskiego, który tak wybitną rolę odegrał śród młodszego ziemiaństwa w Królestwie. W „Głosie” rozpoczynali swą działalność wszyscy niemal wybitni przedstawiciele naszej literatury, jak Sieroszewski, Żeromski, Reymont, K. Tetmajer, Antoni Lange, Władysław Jabłonowski i Antoni Potocki.

A wszystkie te talenty i wybitne indywidualności z szczególną sympatią zwracały się do Popławskiego, jego też wybierając na faktycznego redaktora pisma. Żywo przypomina mi się pewna scena z roku 1896. „Głos” nie wychodził już wówczas, Popławski od kilku miesięcy przesiedlił się na stałe do Galicji i dawne grono przyjaciół „Głosu” zebrało się dla pożegnania jednego z wyjeżdżających do Rosji kolegów. Zebranie nosiło charakter serdeczny, a przemówienia zwracały się przede wszystkim do odjeżdżającego. Ale oto wstaje jeden z nas i wznosi zdrowie nieobecnego Popławskiego, nazywając go „duszą naszej duszy”. Słowa te wstrząsnęły zebraniem i widać było, że mówca ujął w słowa, co w sercach wszystkich tkwiło.

Redakcja i administracja „Głosu” w r. 1887 mieściła się w dwóch ciupkach, które zarazem były mieszkaniem prywatnym redaktora odpowiedzialnego, Józefa Potockiego. Lokal obwieszczał już smutny stan finansów, kulał też „Głos” pod tym względem przez cały czas swego istnienia i stał ofiarnością swoich współpracowników i przyjaciół. Popławski świecił nam wszystkim przykładem. Skazywał na nędzę niemal siebie i swoją rodzinę, by nie opuścić „Głosu”, który mu dawał literalnie grosze. A jednak był już cenionym dziennikarzem, gdy „Głos” zakładano, a w lat parę potem uznawano go powszechnie za siłę pierwszorzędną, przed którą otworem stały wszystkie inne redakcje.

Bezinteresownym do ostatnich granic pozostał Popławski przez całe swe życie. Po zawieszeniu „Głosu” nie szukał nigdy dla siebie pracy tam, gdzieby go najlepiej opłacono, do końca życia pisał tylko w organach, które za wyrazicieli swoich przekonań uważał i długo jeszcze musiał „klepać biedę”. Znosił to jednak zawsze z największym spokojem i osobiste troski nie wpływały nigdy na jego humor. Muszę tu mimochodem oddać hołd i jego małżonce, która nie szczędziła pracy własnej dla powiększenia szczupłych środków utrzymania rodziny i dumną była z tego tylko, że umożliwia mężowi pracę ideową.

„Głos”, jak łatwo się z powyższego domyślić, nie był nigdy pismem bardzo rozpowszechnionym, mimo to jednak wywarł on wpływ olbrzymi, na nim się bowiem kształcili i wychowali wszyscy późniejsi działacze społeczni w Królestwie. Jeżeli kto, to redakcja „Głosu”, a zwłaszcza Popławski, mogli zastosować do siebie słowa goethowskiego Prometeusza, że tworzyli i kształtowali ludzi na podobieństwo swoje. Znaczenie „Głosu” w dziejach naszego rozwoju przyznali wszyscy. Pierwszy Chmielowski w „Dziejach literatury ostatnich lat dwudziestu” uznał założenie „Głosu” za chwilę przełomową.

Popławski górował nad innymi dobitnym ujmowaniem przewodnich zasad, rzucaniem haseł, które wrażały się w pamięć na zawsze. Jeden z pierwszych jego artykułów w „Głosie” poświęcony był potrzebie „wielkiej idei” Z nieznaną dotąd w prasie warszawskiej siłą dowodził on, że naród nie może żyć bez wielkiej idei, bez jakiegoś programu, obejmującego całokształt życia narodowego. Gdy w parę lat potem redakcja „Głosu” wysyłała delegata z wieńcem na uroczystość złożenia zwłok Mickiewicza na Wawelu, podniesiono kwestię napisu na szarfach. Było kilka projektów, odrzucono je wszystkie, gdy Popławski zaproponował: „Mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił”. Te słowa wieszcza były istotnie najlepszym ujęciem tych planów i zamiarów, jakie wrzały w sercach i głowach redakcji, były zarazem wyjaśnieniem, jak rozumieć należy a wielką ideę. A stało się to właśnie w lat parę zaledwie potem, jak cała prasa warszawska z wielkim uznaniem przyjęła artykuł ks. Krupińskiego w „Ateneum”, dowodzący, że maksyma mickiewiczowska była najzgubniejszym w święcie hasłem i bodaj przyczyną wszystkich klęsk naszych.

Stawiając na czele swych dążeń naród, Popławski, a wraz z nim i cała redakcja „Głosu”, zdawał sobie doskonale sprawę, że w narodzie tym zaszły i zachodzą zmiany ogromne i że lud stanowi jego część główną. Stąd wypływał jego szczery i głęboki demokratyzm. On był autorem formuły, która w początkach istnienia „Głosu” wywołała nie mały huczek w prasie i społeczeństwie, formuły mówiącej o „podporządkowaniu” interesom ludowym interesów warstw innych. Nie było to bynajmniej błyskotliwym frazesem, jak to niektórzy utrzymywali. Popławski na szpaltach „Głosu” wracał kilkakrotnie do tego tematu. W jednym z najlepszych artykułów swoich w „Głosie” wykazywał on na szeregu przykładów, jak zaspokojenie interesów ludowych bywa zawsze korzystnym dla interesów narodowych.

Nie poprzestawał jednak Popławski na teoretycznym uzasadnianiu tej myśli, przeprowadzał ją systematycznie przez wszystkie swoje artykuły. Śmiało powiedzieć można, że za czasów istnienia „Głosu” nie było żadnej sprawy bieżącej, w której omawianiu redakcja nie zajęłaby stanowiska obrony interesów ludu (w szerokim znaczeniu tego słowa, obejmującym nie tylko włościan, ale i całą rzeszę pracującą), lub nie podkreśliła potrzeby zasięgnięcia wiadomości o tym, jak lud na rozwiązanie tej lub innej kwestii się zapatruje. W takim stawianiu sprawy nieocenioną dla redakcji pomocą była głęboka, intuicyjna jakaś znajomość Popławskiego potrzeb i interesów kraju. Sąd jego bywał pod tym względem nieomylnym niemal. Wypowiedziany zaś z wielką potęgą słowa, niejednokrotnie stawał się rozstrzygającym.

W początkach istnienia „Głosu” społeczeństwo polskie wszystkich dzielnic żywo się zajmowało sprawą Banku Ziemskiego w Poznaniu. Ludzie dawnego autoramentu, widzący w ziemiaństwie jedyną ostoję polskości, chcieli uczynić ten Bank instytucją dla ratowania upadającej większej własności. Popławski bardzo gorąco zaoponował w „Głosie”, wykazując, że w walce z najazdem germańskim o ziemię tylko chłop polski daje rękojmię zwycięstwa, że więc zadaniem Banku być winno ułatwienie przechodzenia w te pewne ręce ziemi ojczystej w Poznańskim. Myśl, która na razie wydawała się ogółowi co najmniej „jednostronną”, szybko jednak zyskała uznanie powszechne. Nie małym też tryumfem naszym było, że niebawem zjazd ekonomistów w Krakowie za tym kierunkiem działalności Banku się oświadczył.

Wkrótce wypłynęła też druga kwestia doniosłego znaczenia społecznego. Była nią emigracja włościan do Ameryki. I tu ogół z początku widział w tym ruchu jedynie klęskę narodową, osłabienie sił naszych na miejscu. W Galicji gorącym przeciwnikiem tego poglądu był p. Stanisław Kłobukowski, podówczas docent ekonomii politycznej w Dublanach. Był on z początku zupełnie niemal odosobniony. Poparł go bardzo żywo i silnie Popławski, który wykazał, że w warunkach ekonomicznych naszego kraju ruch wychodźczy jest zjawiskiem nieuchronnym i jedynym na razie wyjściem dla mas ludowych, zagrożonych wprost w zaspakajaniu najelementarniejszych swych potrzeb. Popławski przyczynił się ogromnie do wyjaśnienia tej sprawy i do zwrotu w opinii ogółu. Jego to w znacznej mierze zasługa, że zamiast zwalczania ruchu wszelkimi sposobami, zaczęto się domagać jego skierowania w najkorzystniejszy dla narodu sposób. I w tej sprawie zjazd ekonomistów oświadczył się również za zdaniem, którego najwybitniejszym przedstawicielem był Popławski.

Jako narodowiec i demokrata, ze szczególnym zajęciem śledził on walkę ludu wielkopolskiego z nawałą niemiecką i budzenie się świadomości narodowej wśród ludu śląskiego. Zdołał też swoje zainteresowanie zaszczepić i w dusze czytelników. Odzyskanie dla narodu Śląska, przed tylu wiekami utraconego, przedstawiał on, jako wielkie zwycięstwo, świadczące o żywotności naszego narodu. Stosunki Królestwa z zaborem pruskim były i są dotąd na ogół bardzo luźne, i w Warszawie skłaniano się do myśli, że kolebka narodu musi być rychlej, czy później stracona. Popławski namiętnie protestował przeciwko tej rezygnacji i gorącem słowem swoim budził zainteresowanie do dzielnicy, zagrożonej wprawdzie bardzo poważnie, ale też i nader dzielnie się broniącej.

Prasa warszawska do czasu powstania „Głosu” lubiła bardzo rozprawiać o polityce zagranicznej, a ze spraw polskich poruszała niemal wyłącznie kwestie warszawskie, lub co najwyżej sprawy Królestwa i to przeważnie ziemiańskie. „Głos” pierwszy zwrócił baczną uwagę na życie prowincji i różnych warstw społecznych. Dział korespondencji prowincjonalnych zajmował w „Glosie” zawsze bardzo dużo miejsca, artykuły, dotyczące życia włościan lub robotników, bardzo były przez nas poszukiwane. Uwzględniano też znacznie szerzej niż gdzie indziej, sprawy Litwy i Rusi, oraz zaborów innych. Redakcję „Głosu” i Popławskiego przede wszystkim interesował zawsze całokształt życia narodowego. Obejmował on zawsze wszystkie ziemie polskie i obcym mu był ciasny prowincjonalizm.

W r. 1894 „Głos” został zawieszony wskutek aresztowania na ulicy w czasie demonstracji na cześć Kilińskiego odpowiedzialnego redaktora pisma, Józefa Potockiego, oraz członka redakcji, Władysława Jabłonowskiego.

Utraciliśmy organ. Nie mogąc się z tym pogodzić, Popławski i niżej podpisany (J. Hłasko) zakrzątnęli się, by stworzyć choć tymczasowe schronisko dla dalszej pracy w tym samym kierunku. Weszliśmy wówczas jako współwłaściciele do redakcji dwutygodnika („Myśl Polska”), wydawanego wówczas przez p. Szabłowskiego. Zdążyliśmy jednak wydać zaledwie parę numerów pisma. Nastąpiły w gronie przyjaciół „Głosu” liczne aresztowania. Popławski przesiedział wówczas przeszło rok w X pawilonie Cytadeli Warszawskiej, a wypuszczony dzięki niezmordowanym zabiegom swej małżonki, przeniósł się niebawym do Galicji i osiadł we Lwowie.”

Aresztowanie członków redakcji „Głosu” w r. 1894 nastąpiło wskutek manifestacji kwietniowej, urządzonej w rocznicę Kilińskiego. Popławski w tych manifestacjach (pierwsza od czasu powstania odbyła się 3 maja 1891 r.) widział środek na uśpione instynkty patriotyczne, na owe „imponderabilia”, którym przyznawał pozytywne znaczenie. Sam uniknął szczęśliwie aresztowania i wyjechał do Lwowa na wystawę krajową.

Denuncjowany podobno przez słynnego z pamiętników szpiega Wiśniewskiego, po powrocie ze Lwowa wtrącony został do cytadeli. Udało go się uwolnić za kaucją w r. 1895. Wtedy właśnie wskrzeszony „Głos” zaczął wychodzić na nowo pod redakcją Z. Wasilewskiego. Popławski w wielkiej przed cenzurą tajemnicy pisywał we wznowionym „Głosie” parę miesięcy artykuły wstępne, oczekując na wyrok. Wobec złego obrotu sprawy przyjaciele namówili go w ostatniej chwili, aby się nie poddawał nowym katuszom zesłania, ile że za kordonem praca jego była potrzebna.

Popławski, ulegając namowom, emigrował potajemnie do Galicji. W zimie 1895 r. osiadł we Lwowie i tu pozostawał lat jedenaście.

Odosobniony od pnia swojej dotychczasowej działalności, mało znany w Galicji, nie był jednak owym emigracyjnym poetyckim liściem, skazanym na tułactwo i nostalgię, a nie mającym przed sobą nic prócz rozkładu. Dla Popławskiego nie było na ziemi polskiej kordonów; wszędy, gdzie polska mowa i narodowy interes istniał, on był u siebie. Nieraz nawet powtarzał to, kontrolując swoje uczucia, że nigdzie w Polsce nie czuje się obco. Górował bowiem w naturze jego dar, który go wyniósł na wyżyny zasług w społeczeństwie – dar przejmowania się interesem życia zbiorowego. Nie jak liść, ale jak dojrzałe nasienie z kwiatu padł tu na ziemię galicyjską, przyjął się i głęboko zapuścił korzenie.

Po powrocie do Warszawy pod koniec życia, pomimo całej żywotności, która mu pozwalała szybko wrastać w otoczenie, tęsknił do Lwowa, czuł się już organicznie zespolonym ze społeczeństwem tutejszym. Nie znaliśmy i nie znamy dziennikarza, urodzonego Galicjanina, który by lepiej znał stosunki galicyjskie od niego. Ale i to pewna, że gdyby mu wypadło osiąść w Poznańskim, imponowałby wiedzą praktyczną o społeczeństwie i czuciem politycznym lokalnych interesów – ludziom tamtejszym.

Działalność Popławskiego w Galicji wiąże się z historią „Przeglądu Wszechpolskiego”. W r. 1893 Roman Dmowski zesłany był do Rosji za „przestępstwa” polityczne, które popełnił będąc współpracownikim „Głosu” i towarzyszem pracy Popławskiego. Popławski, jak wspomnieliśmy, wkrótce zasiadł w cytadeli. Dmowski podał podówczas myśl założenia za kordonem stałego organu, który by miał na celu jednoczyć moralnie wszystkie ziemie polskie, budzić myśl polityczną i organizować opinię publiczną w zaborze rosyjskim. Dmowski ofiarował się wyjechać za kordon i zorganizować takie wydawnictwo, o ile będzie miał zapewnione współdziałanie Popławskiego, gdy opuści cytadelę. Wskazywał przy tym, że w danym położeniu politycznym byłoby trwonieniem sił pozwolić ludziom tak wybitnym i potrzebnym, jak Popławski, jechać na kilkoletnie zesłanie do Rosji.

Dmowski w lutym 1895 przybył do Lwowa, który wybrano na siedzibę wydawnictwa. Kraków pominięto w rachubach ze względu na trudności, jakie by czyniła policja, która wówczas gorliwie współdziałała z władzami rosyjskimi w tropieniu wszelkiej najumiarkowańszej nawet działalności nielegalnej na rzecz Królestwa. Właściwie i we Lwowie przedsięwzięcie nie było bezpieczne. Nadanie mu większego rozgłosu i wysunięcie rosyjskiego poddanego, jako redaktora, na pewno sprowadziłoby wydalenie tegoż z granic państwa. Był to ulubiony środek władz galicyjskich, praktykowany zwłaszcza szeroko wówczas za namiestnictwa hr. Kazimierza Badeniego.

Nie zakładano więc nowego pisma, aby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, przekształcono natomiast czasopismo istniejące już, „Przegląd Emigracyjny”, który wówczas wychodził pod redakcją dr. Wiktora Ungara, przemianowany z „emigracyjnego” na „Przegląd Wszechpolski”. W lipcu 1895 r. wyszedł pierwszy zeszyt „Przeglądu Wszechpolskiego” pod redakcją R. Dmowskiego, na razie anonimową.

W zimie 1895 r., jak mówiliśmy, przybył do Lwowa Popławski, aby dzielić pracę redakcyjną w „Przeglądzie”. Od Nowego Roku 1896 r. pismo rozszerzono i od tego czasu pozostawało ono pod wspólną redakcją Dmowskiego i Popławskiego. Od 1 stycznia 1898 r., kiedy Dmowski wyjechał na czas dłuższy za granicę, wyłącznym redaktorem pisma został Popławski i prowadził je do r. 1902. Jednocześnie od 1 października 1896 r. prowadził „Polaka”, miesięcznik dla ludu w zaborze rosyjskim.

Od początku r. 1899 „Przegląd Wszechpolski” został przekształcony z dwumiesięcznika na miesięcznik. W r. 1901 Popławski wespół z Józefem Hłaską, najdawniejszym współtowarzyszem pracy w starym „Głosie”, wziął na siebie wydawnictwo „Wieku XX”, pierwszego dziennika demokratyczno-narodowego, a wkrótce potem (w marcu 1902 r.) przeszedł wraz z Hłaską do wydzierżawionego „Słowa Polskiego”, którego kierownikiem politycznym był do końca r. 1906.

Gdy zmieniły się warunki polityczne w Królestwie, gdy i tam otworzyła się perspektywa trudnej i odpowiedzialnej pracy, Popławski okazał się do niej niezbędnym. Udzielona amnestia umożliwiła mu powrót. Posłuszny wezwaniu a wierny misji swojej, udał się tam w zimie 1906 r. po 11 latach oddalenia, aby objąć kierownictwo zorganizowanej przez Dmowskiego „Gazety Polskiej”, a głównie, aby stanąć do pracy w sztabie tam, gdzie się rozgrywa główna kampania.


Oto suchy wykaz dat. Trudno dzisiaj już dać im należną perspektywę – takie bliskie są oczom. Należy dla pełności obrazu podkreślić, że w r. 1896 (październik), a więc wnet po wejściu do „Przeglądu Wszechpolskiego”, Popławski założył „Polaka”, czasopismo dla ludu polskiego wszystkich ziem ze szczególnym uwzględnieniem zaboru rosyjskiego, gdzie cenzura uniemożliwiała zupełnie budzenie wśród ludu świadomości narodowej. W czerwcu zaś 1897 r. ukazał się w „Przeglądzie Wszechpolskim” program stronnictwa demokratyczno-narodowego w zastosowaniu do potrzeb politycznych zaboru rosyjskiego. W tych datach założenia „Przeglądu Wszechpolskiego”, „Polaka” i ogłoszenia programu stronnictwa jest związek wnikliwy.

Wszystko dotychczas było pracą przygotowawczą, gruntowaniem ogólnego kierunku wśród inteligencji i ludu. Praca regularna w ramach stronnictwa wymagała organów politycznych, których nie mogły już zastąpić publikacje dorywcze w ważniejszych kwestiach w kształcie broszur „Z naszej doby”. „Przegląd” i „Polak” dzięki dobrej organizacji szły tak regularnie za kordon, jakby je rozwoziła poczta. Ze sfer dalszych mało kto wie, ile kosztował ten kolportaż już nie pieniędzy, ale sił ludzkich.

Żadna organizacja nie dopilnowałaby tego przemytnictwa w sposobie administracyjnym, gdyby nie było wewnątrz niej, w samem środku, czynnika takiego jak Popławski, który każdą funkcję organizacyjną, choćby techniczną tylko, potrafił natchnąć duchem posłannictwa. Duch Popławskiego dawał zdrowie moralne organizacji. Wedle jego typu kształtował się każdy pionek. Nie było hierarchii posług oddawanych sprawie: wszystkie były równej doniosłości moralnej. Do najprostszych czynności, jak przewożenie czasopism i odezw przez kordon, Popławski używał pierwszorzędnych pod względem charakteru ludzi z pomiędzy przyjaciół politycznych.

Cała agitacja narodowa, która poprzedziła jawną robotę polityczną stronnictwa demokratyczno-narodowego, miała na sobie znamię charakteru Popławskiego, prowadzona była z niezmiernym poczuciem odpowiedzialności, aczkolwiek trudno znaleźć przykładu roboty bardziej ryzykownej i śmiałej, jeśli się zważy, że odbywała się stale, szereg lat i nie w jakichś skupieniach zorganizowanych (jak robotnicze), ale po całym kraju, po miastach i siołach, między ludźmi nie obytymi z konspiracją i nie zawsze jej życzliwymi.

Po budowie moralnej działaczy i ich zrzeszeń poznać można wartość ideału, któremu służą. Ideał jest niczym innym jak projekcją psychicznej wartości duszy; nie zrobi go się rozumowaniem, ani nakazem moralnym z zewnątrz; rzutuje się w ideał tylko dobro duchowe, ustalone w charakterze, we krwi ducha po dłuższej kulturze moralnej. A w tej kulturze wielką rolę odgrywają wzory. Modelami zaś są ludzie genialni, którzy wnoszą nowe prawdy nie z przypadku umysłowego, lecz z przeświadczenia, opartego na decyzji wszystkich władz duchowych zarówno myśli, jak woli, z przeświadczenia, stwierdzonego razem i słowem i czynem. Tacy ludzie tworzą epoki i swoją generację.

Popławski zaciągnął się w Galicji do pracy lokalnej. Był to pierwszy, jakiego znałem, Polak, zasługujący na nazwę „wszechpolaka”. Nie miał w sobie nic kordonu. Podczas gdy w psychice społeczeństwa kordony przez sto lat wytworzyły głębokie ślady, wpiły się niejako w ciało, tamując swobodny krwi obieg i wytwarzając charakterystyczne znamiona lokalne w umysłowości, Popławski wyglądał tak jakby przyszedł do nas z przed rozbiorów, skądś z dworu królewskiego, ogarniającego całokształt interesów Rzeczypospolitej. Przyniósł z sobą kronikę historyczną Polski, doskonałe rozumienie jej sensu historycznego, a nadto poczucie ustrojowe Polski, nie tylko znajomość jej interesów obecnych w każdej dzielnicy i w każdym zakątku. W Galicji po paru latach był już jak u siebie, jak w Warszawie.

Po trochu dokonywał się w pracy naturalny podział. Dmowski pozostał z „Przeglądem Wszechpolskim” na terenie spraw zaboru rosyjskiego, Popławski zaś, nie zarzucając współpracownictwa z nim, organizować począł życie polityczne w Galicji. „Wiek XX” był przygotowaniem terenu do przyszłego stronnictwa. Zatem poszło założenie „Ojczyzny” dla ludu, potem wskutek nadarzających się okoliczności – objęcie „Słowa Polskiego”.

W „Ojczyznę” Popławski włożył wiele duszy. Wierny swym zasadom wychowawczym, wziął się pracowicie do elementarza narodowego i uczył lud od początku historii polskiej i zasadniczych obowiązków względem Ojczyzny. Tutaj pracował z nim Piotr Panek, wyszkolony już przez Popławskiego w Warszawie, gdzie też nie minął go „kurs dopełniający” w cytadeli. W pisemku tym nie zaciekał się Popławski z ludem w wielką politykę miejscową, ale nawiązując zasady narodowe do stosunków konkretnych, wyjaśniał ludowi galicyjskiemu jego posłannictwo demokratyczne odradzania kraju nowymi pędami z gleby narodowej. W Galicji rozpolitykowanej, a wyzutej z poczucia narodowego, podzielonej na stronnictwa według klas społecznych i żyjącej ambicjami tylko stronniczo klasowymi, działalność Popławskiego zdawała się padać na beznadziejną opokę. A jednak potrafiła ona wydobyć z chłopa „głos krwi polskiej”.

Dodatnie rezultaty posiewu podniecały Popławskiego; widział w nich potwierdzenie swojej najgłębszej wiary w przyrodzone prawo idei narodowej. Z radosnym uczuciem stwierdzano, że włościanin galicyjski zdolny jest podporządkować interesy klasowe ogólnym i że bynajmniej nie trzeba go kupować dla sprawy narodowej. „Ojczyzna” wytwarzała po wsiach generację chłopów uobywatelonych stających do działalności publicznej nie z interesu klasowego, lecz z obowiązku obywatelskiego. Ten rys zasadniczy nowego chłopa wyróżniał go jak arystokratę z pośród rozjudzonego politycznie tłumu, któremu wmówiono los chamstwa i niewolnictwa z tradycjami r. 1846.

Na ten sam model, co chłopi, urobione było całe społeczeństwo galicyjskie. Jeśli w Królestwie wskutek reakcji i szerzonego terroru wyparto się „imponderabiliów” politycznych, to tutaj, można powiedzieć, wyschły one w swych źródłach, po umiejętnym zdrenowaniu społeczeństwa przez rząd austriacki i kulturę niemiecką. Pozostały zaledwie tradycje form życia narodowego i te formy jedynie społeczeństwo manifestowało od święta. Frazeologia i obrzędowość obchodowa głuszyły w stronnictwach resztę sumienia narodowego. Obóz konserwatywny, rządzący w kraju, zohydzony nie dla tego, że szedł na rękę każdego rządu w państwie, wyznawał trójlojalizm i uszczuplał autonomię, lecz że nadużywał rządów dla celów partii i osobistych; demokratyzm przerodzony w głupkowaty liberalizm bez treści politycznej, podległy wpływom żydowskim i socjalistycznym; ludowcy na manowcach demagogii, socjaliści zawładnięci przez żydów, zrzeszeni z partiami analogicznymi niemieckimi w Austrii i w Niemczech, – wszystko to żyjące w walce lub w kompromisach i rwące ku sobie szczupły zasób dobra publicznego oraz przywileju rządzenia – oto obraz polityczny Galicji. Konserwatyści reprezentowali na tym targowisku interesy ziemiańsko-szlacheckie, demokraci – miejskie, ludowcy – ludu wiejskiego, socjaliści – proletariatu miejskiego. Cała powierzchnia życia publicznego rozebrana była doszczętnie; na politykę narodową nie było miejsca. Można więc sobie wyobrazić, co się działo, gdy w r. 1902 zjawili się w „Słowie Polskim” demokraci narodowi i zażądali dla siebie drogi rozwoju.

Popławski żywił obawy, czy nie zbyt wielki warsztat dostaje się demokracji narodowej w postaci „Słowa Polskiego”. Pomimo bogatej wyobraźni politycznej nie widział możności w tych warunkach bez zorganizowanego stronnictwa brać w rękę organu tak rozpowszechnionego i prowadzić go wbrew opinii całego niemal społeczeństwa. Niebezpieczeństwo istotnie było wielkie. Należało przyśpieszyć organizowanie stronnictwa, co nie było rzeczą łatwą wobec braku dostatecznego zastępu ludzi obeznanych z metodą myślenia „wszechpolskiego”. Posiadanie zaś wpływowego organu stwarzało fakt, który demokrację narodową wprowadzał na arenę publiczną, obarczając ją odpowiedzialnością. To był epizod niezgodny z metodą indukcji u Popławskiego; „Słowo Polskie” stało się poniekąd dedukcyjnym założeniem, do którego należało czym prędzej dorabiać podstawy w życiu. Popławski się wahał, walczył w sumieniu, a decyzję utrudniała okoliczność, że miał swój „Wiek XX”, wypracowany organicznie, od małego, indukcyjnie warsztacik, do którego wielce się przywiązał.

Mieliśmy wówczas za sobą jedynie pewną część młodzieży uniwersyteckiej w Galicji, w której Popławski wielkie nadzieje pokładał, a z którą z Warszawy byliśmy w stosunkach. Nie było to jednak oparcie pewne. Duch separatyzmu klasowego przeżarł Galicję zbyt głęboko, aby mogła dojść od razu do pokolenia zdrowego, wyrastającego bezpośrednio z gleby narodowej z taką bujnością, jak to się działo w Królestwie i z takim oddaniem się sprawie. Młodzież galicyjska, wychowana w tradycjach klasowych, ogarnięta sama tendencją stanowienia klasy w społeczeństwie, zadawalająca się polityką własną, opartą na sile stowarzyszeń, a rozpierającą ramy życia szkolnego trybem pajdokratyzmu, – po wystąpieniu ze stowarzyszeń rozlokowywała się po obozach usankcjonowanych już przez rząd i opinię.

Właściwie stronnictwa galicyjskie z różnorodną na pozór prasą, pomimo hałasu opozycji, znajdowały się wszystkie (z chwilowymi wyjątkami) w rzeczach polityki krajowej i narodowej pod wodzą rządu, bardzo czujnie przestrzegającego, aby stronnictwa nie przekraczały w polityce powierzonych im granic interesów klasowych. Rząd rozporządzający prasą lwowską, która (oprócz „Kuriera Lwowskiego”) cała pozostawała na jego usługach, mógł na skinienie tak komenderować działalnością stronnictw i opinią, aby na demokrację narodową nie było miejsca.

Rozpoczęła się tedy nieubłagana walka o „koncesję” na nowe stronnictwo. Stronnictwa porozumiały się zgodnie z rządem, aby nie odstępować w Galicji ani jednej piędzi ziemi, ani jednej duszy dla „obcokrajowych” przybyszów.  Polityka narodowa, wchodząca w życie jako nowy czynnik polityczny, musiała sobie torować drogę przebojem, wywalczając „koncesję” u opinii publicznej.

Jak znaczna była różnica w poziomach politycznych między dzielnicami, Popławski mógł miarkować po tej choćby okoliczności, że ruch społeczno-narodowy tu i tam jednocześnie zaszczepiony („Przegląd Społeczny” i „Głos” w roku 1886) w 16 lat potem znalazł się w Galicji na tak rozbieżnej drodze, iż wypadło z nim walczyć, jak z każdym innym ruchem odśrodkowym, przez rząd austriacki popieranym.

Program polityczny stronnictwa Demokratyczno-Narodowego w Galicji wyrósł z ziarna przez Popławskiego wyhodowanego, z ziarna owej dwu-idei narodowo-społecznej o wzroście sił narodu. Stronnictwo teraz ma zadanie tę główną jego myśl ugruntować w samowiedzy narodowej jako dyrektywę przyszłego rozwoju. Przytoczę z części ogólnej programu formułę tych zasad, stanowiących żywy pomnik Popławskiego, kształtujący po jego śmierci życie duchowe narodu.

„Stronnictwo demokratyczno-narodowe zawdzięcza swoje powstanie dwom naczelnym objawom współczesnego życia narodowego na całym obszarze ziem polskich: wszechstronnemu wzrostowi sił i dążeń narodowych z jednej strony, a wzrostowi politycznej samodzielności ludu polskiego – z drugiej strony. Z uznania i równorzędnego uwzględnienia tych dwóch faktów stronnictwo czerpie swoją myśl przewodnią, w obronie czynnej interesów narodowych widząc najwyższy cel, w demokratyzacji społeczeństwa – najskuteczniejszy środek polityki narodowej.

Z wskazanego wyżej celu i genezy stronnictwa wynikają same przez się naczelne jego zasady.

Pierwszą z tych zasad jest niezachwiana wiara w żywotność i przyszłość naszego narodu, w jego prawo i zdolność do niepodległego bytu państwowego, w jego niespożyte i rosnące siły materialne i duchowe. Siły te na jaw wydobyć, zespolić i zorganizować, świadomość narodową rozszerzyć i pogłębić, poczucie jedności i solidarności narodowej wzmocnić i rozpowszechnić, interes narodu, jako całości, postawić ponad odrębne interesy klasowe, wyznaniowe, korporacyjne, dzielnicowe i miejscowe, samo pojęcie tego interesu narodowego uczynić coraz głębszym i wszechstronniejszym, wytworzyć silną opinię obywatelską, świadomą swego znaczenia i od żadnych ubocznych wpływów niezawisłą: oto najważniejsze obowiązki i zadania, jakie stronnictwo dla siebie z powyższej naczelnej zasady wysnuwa.

W myśl tej zasady stronnictwo dąży do wyzwolenia ducha narodowego polskiego z pod jednostronnego naśladownictwa i przemożnego wpływu umysłowości obcej, zwłaszcza niemieckiej, do wzmocnienia duchowej samodzielności narodu, do jak największego rozszerzenia wpływu kultury polskiej i polskiej myśli politycznej. W myśl tej zasady stara się dalej stronnictwo o wzmocnienie duchowej i ekonomicznej łączności wszystkich dzielnic Polski i o ożywienie poczucia, że dzielnica, w lepszych warunkach politycznych zostająca, ma obowiązek popierania pracy narodowej w innych częściach Polski i podejmowania tych zadań ogólnonarodowych, którymi inne dzielnice skutecznie zająć się nie mogą. W imię tej zasady stronnictwo zwalcza zakorzenioną w naszym społeczeństwie obawę przed każdym śmielszym krokiem politycznym, rozpowszechnioną skłonność do ustępstw na rzecz żywiołów obcych, rozwielmożniony nałóg sprzymierzenia się z obcymi przeciwko swoim dla stronniczych celów i szukania w obcym zwierzchnictwie i obcym nadzorze środków zaradczych na wewnętrzne niedostatki narodowego życia. W imię tej zasady stara się stronnictwo o podniesienie w całym społeczeństwie poziomu dążeń i aspiracji narodowych, o wyrobienie powszechnego przekonania, że interes narodu, który nie chce powoli ginąć, lecz iść wraz z innymi w postępie, wymaga nie tylko obrony tego, co naród posiada, i cieszenia się tym, czego mu jeszcze nie zabrano, ale także stałego powiększania jego sił i wpływu, ciągłego pomnażania jego dorobku politycznego, cywilizacyjnego i gospodarczego, nieustannego zdobywania siłom narodowym nowych pól działalności. W myśl też tej zasady stronnictwo wypisało na czele swego programu szczegółowego zmianę prawno-państwowego stosunku Galicji do państwa w celu zdobycia dla kraju jak najszerszej samodzielności ustawodawczej, finansowej, gospodarczej i administracyjnej, wytworzenie jak najściślejszej duchowej i politycznej łączności Śląska cieszyńskiego z Galicją, rozszerzenie autonomii kraju i zabezpieczenie interesów narodowych już na gruncie dzisiejszego ustroju państwa, przystosowanie ustawodawstwa administracyjnego i skarbowego do potrzeb społecznych i warunków ekonomicznych kraju, oparcie wychowania i nauczania publicznego na gruncie narodowym, wreszcie zwiększenie wpływu Polaków na politykę państwa.

Drugą naczelną zasadą stronnictwa jest wiara w niespożyte siły ludu polskiego, w jego zdrową duszę i wrodzony instynkt narodowy. Pouczone doświadczeniem, że ludu tego nie trzeba dopiero dla Ojczyzny kupować ustępstwami i obietnicami, ani też wystawiać mu ideałów narodowych jako sztucznej konsekwencji radykalnych programów, lecz że lud ten sam przez się po dojściu do uświadomienia poczuwa się do obowiązków narodowych, a nawet staje się dla warstw innych wzorem zdrowego realizmu w pojmowaniu zagadnień narodowego życia – uważa stronnictwo interesy warstw ludowych, sprawę ich postępu społecznego, kulturalnego, ekonomicznego i politycznego za równoznaczne dziś z najważniejszymi interesami narodu,, za równoznaczne nie tylko ze sprawą liczebnego pomnożenia bojowników przyszłości narodowej i utrwalenia żywiołu polskiego na kresach, ale zarazem ze sprawą pogłębienia i wzbogacenia treści narodowego życia, wzmocnienia i rozwoju samoistnej kultury narodowej, odświeżenia i uzdrowienia całego życia politycznego w kraju. Postęp społeczny ludu przygotowuje jednak stronnictwo nie drogą sztucznej nad nim opieki i filantropii, ale przez rozwijanie w nim poczucia samopomocy i liczenia pod każdym względem na siły własne, przez zaprawianie go do wytrwałej pracy kulturalnej we własnym środowisku, do zrzeszonej i zorganizowanej działalności na wszystkich polach. Postęp ekonomiczny ludu stronnictwo upatruje nie w sztucznym rozbudzaniu w nim świadomości upośledzenia, nie w zaostrzaniu przeciwieństw klasowych i rzucaniu nieziszczalnych haseł demagogicznych, lecz przede wszystkim w podniesieniu wytwórczości ludu, w otwarciu mu nowych źródeł zarobku, w usunięciu prawnych przeszkód jego rozwoju, w chronieniu go przed wyzyskiem, w zorganizowaniu go do wspólnej ekonomicznej działalności, wreszcie w zaprawianiu go do umiejętnej, z rzeczywistością się liczącej, zbiorowej obrony własnych interesów gospodarczych. Podobnie postęp polityczny ludu widzi stronnictwo nie w jednostronnym roznamiętnianiu go periodycznymi walkami wyborczymi i posługiwaniu się nim jako narzędziem obcych mu nieraz stronniczych zabiegów, lecz przede wszystkim w zaprawianiu go do realnej pracy politycznej na gruncie samorządu gminnego i powiatowego, na gruncie stałego i odpowiedzialnego rządzenia własnymi, miejscowymi sprawami; nie w mechanicznym i czysto formalnym równouprawnieniu jednostek za pomocą powszechnego i równego prawa wyborczego, lecz w zapewnieniu wszystkim obywatelom takiego udziału w prawach politycznych, który by umożliwiał wytworzenie rzeczywistej reprezentacji wszystkich warstw i interesów społecznych i stał się dla ludu prawdziwą szkołą narodowego i społecznego uświadomienia...”

Patrzcie na rozwój stronnictwa, na przeobrażenia w społeczeństwie. To rośnie idea Popławskiego; z niego, jak z ziarna gorczycznego rozrasta się wielkie drzewo nowego żywota.


Owoce pracy Popławskiego na terenie galicyjskim w świeżej są pamięci. Pokazało się, że z czuciem żywiołowym kierunku narodowego łączył on doskonale praktyczny zmysł taktyka politycznego. Artykuły Popławskiego w „Słowie Polskim” (do księgi niniejszej wcale nie włączone) od marca r. 1902 do końca 1906 r. torowały w kraju drogę Demokracji narodowej, formującej się wówczas pod jego kierunkiem w stronnictwo, a wartości ich przedmiotowej nie śmiał odmówić im nikt w najbardziej wrogim stronnictwie. „Czas”, który poznał Popławskiego z jego działalności w Galicji, pisał w nekrologu:

„Ś. p. Jan Ludwik Popławski szedł zawsze za przekonaniem, dyktowanym mu przez interes dobra powszechnego, tak, jakim je widział swym obywatelskim poczuciem. W stronnictwie swym reprezentował zawsze siłę idei i zasady prawości politycznej. Jako publicysta i polityk, był Popławski duszą partii Demokratyczno-Narodowej. Od programu do taktyki nie było momentu, w którym by nie przyłożył ręki i nie kierował. Stylista polityczny dużej miary, umiał jasnym, przekonywującym wykładem trafić do czytelnika, umiał stawiać każdy wypadek ręką pewną na terenie swego programu, oświetlać go z tej strony, która odpowiadała dążeniom stronnictwa. W ramach tej działalności wybitnie partyjnej mieściła się, wszakże szerokość i siła umysłu, zdolność do syntezy politycznej, poczucie zdecydowane celu i środków, na które nie zawsze można było się godzić, lecz których dobór świadczył zawsze o konsekwencji. Z ś. p. Popławskim schodzi do grobu jedna z wybitnych postaci doby popowstaniowej, jeden z umysłów, którym dzisiejsze stosunki zawdzięczają w znacznej mierze swój rozwój i układ”.

Powołany z powrotem do Warszawy, udał się tam jak żołnierz na posterunek, aby stanąć przy R. Dmowskim, z którym żył w najściślejszej przyjaźni, a któremu ufał, iż najlepiej sprawy wielkiego stronnictwa w kraju i politykę narodową w Dumie poprowadzi. Powrócił do dawnego warsztatu, ale w jakże odmiennych warunkach!

Pomimo wytężonej pracy na niwie galicyjskiej Popławski nie stracił był ani na chwilę z oka życia innych dzielnic. Słowo jego było do końca miarodajne zarówno w ks. Poznańskim, jak w Warszawie. Śledził bacznie poruszenia trzech mocarstw zaborczych, a życie polityczne Rosji widział ze Lwowa tak przenikliwie, że przepowiedział na rok zwycięstw o Japonii nad Rosją, co ściągnęło w swoim czasie na „Przegląd Wszechpolski” i na „Słowo Polskie” ironiczne docinki ze strony prasy galicyjskiej, ośmieszającej jego „sojusze” wszechpolskie z Japonią. Wrócił do Warszawy w czasie, gdy kataklizm na Wschodzie zmusił Rosję do reform wewnętrznych. Nadzieje na poprawę losu Polski, a więcej jeszcze obawy, że sprawa polska zepchnięta będzie na manowce przez anarchię, jaka się w kraju wywiązała, pobudzały go do wytężonej pracy. Mam w ręku luźne kartki brulionu, w którym szkicował memoriał do rządu, domagający się swobód autonomicznych dla Królestwa.

Tym samem pismem, równym, każdą literą świadczącym o pewności ręki pisarza i jego nieustającej przytomności umysłu, tym samem pismem, którem tak niedawno w „Słowie Polskim” kreślił wskazania praktyczne dla Galicji, na tych kartkach (zapewne jeszcze we Lwowie) pisał projekt memoriału do rządu rosyjskiego:

„W jednomyślnym przekonaniu, że obowiązek obywatelski wobec naszego narodu, a – jak sądzimy – i interes państwa, do którego kraj nasz należy, nakazuje nam szczerze i otwarcie przedstawić coraz niebezpieczniejszy stan rzeczy w Królestwie Polskim oraz jego przyczyny i możliwe następstwa, – my niżej podpisani, po zasięgnięciu zdania szerokich kół ludności i za ich zgodą, w drodze wskazanej Najwyższym ukazem z d. 18 lutego, oświadczamy...”

Widok tego pisma przejmuje szacunkiem, budzi refleksje, doprowadzające do religijnego niemal uniesienia na cześć niezmożoności jednostki twórczej. Popławski – rzec można – zagubił w sobie prawo życia osobistego, oddając się całkowicie na użytek idealnego centrum mózgowego osobowości narodowej. Wiemy, jak przywiązał się do pracy swojej w Galicji; Dmowskiemu na parę dni przed śmiercią wyznał jeszcze raz, jakby w ostatnim przeglądzie swego losu osobistego, że najlepsze jego czasy były w Galicji, a jednak bez szemrania – choć sterany i chory – szedł za Obowiązkiem narodowym do Warszawy, gdzie wypadło mu tak rychło żywota dokonać.

P. Felicja Popławska tak pisze mi o schyłkowych dniach życia męża:

„Pisząc o nim, nie można przemilczeć o jego wprost wielkim przywiązaniu do Galicji. Był on chyba jednym z pierwszych koroniarzy, który ostro potępiał niesprawiedliwe napadanie na Galicję królewiaków i wywyższanie się ich. Ta miłość dla Galicji nie opuszczała go do ostatnich chwil życia. Nie było dnia, żeby nie żałował., że z Galicji wyjechał. „Po cośmy stamtąd wyjechali? – mówił – Tak tam dobrze szła robota, tyle się już zrobiło!” Innym znów razem mówił: „Dziwna rzecz, przecież tam we Lwowie nie było prawie człowieka, którego bym nie lubił”.

Ciężką chorobę swoją znosił z bohaterską cierpliwością. Godził się na wszystkie cierpienia, byle tylko iskierka nadziei była, że żyć jeszcze będzie. Podczas najboleśniejszych operacji, badań, opatrunków, bawił doktorów opowiadaniem wesołych anegdotek. Bolesną operację, przecięcia żołądka i wstawienie rurki przebył bez usypiania. „Muszę wiedzieć, co ze mną robią – mówił – wolę cierpieć ból, niż być drewnianą kłodą”. Pracował nawet wtedy, kiedy ktoś inny na jego miejscu nie wstawałby z łóżka.

Pamiętam, kiedy przyjechałam do Warszawy, żeby go odwieźć do Nałęczowa, było to właśnie w sobotę. Rano poszedł do redakcji „Gazety polskiej”; o godzinie 1-ej pojechał do szpitala, gdzie zrobiono mu bardzo bolesne badania przyrządami w przełyku. Wróciwszy skarżył się, że czuje się zmęczonym i osłabionym, a pomimo błagań moich poszedł na noc do drukarni robić nocny numer.

Do ostatnich chwil życia śledził gorliwie politykę i całymi godzinami czytywał gazety. Straszny atak kaszlu, który wywołał krwotok i zmusił go do położenia się do łóżka, z którego już nie wstał, schwytał go właśnie w chwili czytania „Słowa Polskiego”. Ostatnia rzecz, jaką przeczytał, było studium o nim Lutomskiego w „Przeglądzie Narodowym”. Po przeczytaniu zamknął książkę, poleżał chwilę, a potem powiedział do mnie: „Nie płacz, moje dziecko, ale ja już na pewno umrę, bo tak się pisze tylko o człowieku, który nie ma żyć.”

Umarł d. 12 marca 1908 r. o godzinie 3.30 rano. Pogrzeb odbył się d. 15 marca.


Dmowski w mowie nad grobem Popławskiego z rozrzewnieniem, które dławiło mu głos, mówił:

„Do tej ciągłej pracy pchało go polskie serce, żywo bijące dla wszystkiego, co się z losami ojczyzny wiąże, otaczające gorącą miłością wszystko, co do niej należy, kochające „cały naród we wszystkich przeszłych i przyszłych jego pokoleniach”. Jego uczucie nie znało różnic pomiędzy jedną a drugą częścią Polski, wszystkie go jednako obchodziły, wszędzie się czuł najzupełniej u siebie, wszystkich radości były jego radościami, wszystkich cierpienia dzielił. Kiedy go się widziało z rozjaśnioną twarzą, wiedzieliśmy na pewno, że coś dobrego w Polsce się stało, że z tej lub innej dzielnicy nadeszła pomyślna nowina, którą się przyszedł podzielić. I tak samo każda strata narodowa przygniatała go głębokim smutkiem. Wobec spraw narodu niknęły jego osobiste radości i cierpienia.

I przeszłość narodu nie tylko znał, ale miłował gorąco. Jej postaci były jakby mu z bliska znane i kochane – tak żywo je sobie przedstawiał, tak wnikał w ich treść wewnętrzną, tak rozmawiał z niemi po przez odległość stuleci. I nawet, gdy mówił o ich błędach i zbrodniach, mówił jak o bliskich, których pomimo wszystko od siebie odepchnąć nie można.

Po nad tą myślą polską i polskim uczuciem górowało wielkie sumienie polskie i wielkie poczucie odpowiedzialności – nie tej pospolicie dość rozumianej odpowiedzialności przed współczesnymi, która nie pozwala narażać ich na cierpienia i ofiary, ale tej głęboko pojętej odpowiedzialności dziejowej, przed tymi, którzy nam ojczyznę w spuściźnie zostawili, i przed tymi, którzy po nas przyjdą, a którym ją przekazać mamy. Pamiętam, gdy raz miał wątpliwość, czyśmy wspólnie nie popełnili wielkiego błędu, czyśmy nie sprzeniewierzyli się swym czynem zasadom, mającym dla niego znaczenie przykazań narodowych – ten człowiek był bliskim rozpaczy, miejsca sobie znaleźć nie mógł. Wtedy widziałem, że byłby zdolny życie sobie odebrać, gdyby się przekonał, że wyrządził swym czynem krzywdę ojczyźnie.”

Zygmunt Balicki, obserwujący Popławskiego od samego początku działalności, we wspomnieniu pozgonnym („Gazeta Codzienna” z 15 marca 1908 r., nr. 74) dał znakomitą charakterystykę jego indywidualności. Przytoczę ją w całości jako zebranie ogólne rysów, które sam rozrzuciłem powyżej.

„W naszej Polsce współczesnej rozgłos i sława, a zasługa i wpływ twórczy rzadko idą ze sobą w parze. Mało, bardzo mało mamy ludzi wielkich, nie dlatego, żeby ci, których mamy, miary nie trzymali, zwłaszcza miary porównawczej z innymi społeczeństwami, ale dlatego, że wytwarzać ich nie umiemy, że ogół czerpiąc z ich dorobku duchowego, czyni to bardziej bezwiednie niż świadomie, że wchłania w siebie cząstki ich indywidualności, ale jej samej nie dostrzega, że nie wznosi ich na trybunę narodową, skąd głos swój mogliby donośniej i szerzej roztaczać, to też zazwyczaj nie pozwala swym istotnym rzecznikom wydobyć z siebie maksimum tego, co dać byliby w stanie. Dziwna, nieznana gdzie indziej demokratyzacja ducha, w której ginie jeden z najcenniejszych składników cementu społecznego, jakim jest wpływ jednoczący ludzi wybitnych. Co najmniej śmierć zapoznanych ujawnia z czasem ich wartość istotną, i to wtedy, gdy wartość ta nie może już spełniać roli siły czynnej.

Jeden z takich zapoznanych, bezimiennych twórców odrodzenia narodowego w najcięższym okresie naszych dziejów zeszedł do grobu. Nie pozostawił po sobie dzieła indywidualnego, ale pozostawił dzieło zbiorowe, które natchnął swoją indywidualnością. W dziele tym współcześni skłonni są widzieć przede wszystkim stronnictwo, podczas gdy w istocie było to ostatnie tylko środkiem, formą realną, w którą się wylała głęboka, ożywcza myśl narodowa.

Popławski był niewątpliwie pierwszym umysłem w Polsce w dobie ostatniej, który sprawy narodowe i politykę narodową ujął realnie pod kątem widzenia ogólnonarodowym. Idea sama przyszła z emigracji, gdzie z oddalenia nikły różnice dzielnic, ale Popławski nadał tej idei postać konkretną – swym wyjątkowym znawstwem spraw całej Polski, swą umiejętnością wiązania ich w jedne wspólne i zgodne wskazania. Do jakiego stopnia był zdolny przeniknąć się życiem każdej części narodu, świadczyć może fakt, że bezimienne jego artykuły o stosunkach i polityce w zaborze pruskim zwróciły od razu na siebie uwagę sfer tamtejszych i posądzano o ich autorstwo różne wybitne osobistości miejscowe, nie przypuszczając, że pisze je człowiek, który nigdy w Poznańskim nie żył, a jak podówczas – nie był.

Ujmowanie przez Popławskiego w jedną całość spraw narodowych nie sprowadziło się jednakowoż do wytykania dróg na chwilę bieżącą dla każdej z dzielnic, branych oddzielnie. Za jasną praktycznością sądu, orientującego się w całej złożoności zjawisk danego czasu i miejsca, kryła się bogata wyobraźnia, pełna tradycji dziejowych a zarazem śmiałych rzutów myśli w przyszłość narodu, zdolna łączyć je ze sobą i ożywiać duchem historii rozległe perspektywy narodowego jutra.

W czasach, gdy ogół cały patrzał pod nogi, gdy przestał spoglądać po za siebie, a obawiał się zmierzyć okiem przyszłość – było w tych wzlotach odradzające tchnienie, udzielające się, niestety, tylko najbliższym.

W życiu Królestwa Popławski był również pierwszym umysłem, który w dobie popowstaniowej począł myśleć kategoriami politycznymi, wtedy gdy walka o „zasady” wyczerpywała sobą treść myśli publicznej, a „polityka” sprowadzała się do zapewnienia im tryumfu w opinii. W nim żyły jeszcze nagromadzone pokoleniami instynkty życia publicznego i bezwiedne tradycje polityki narodowej dawnej warstwy przodującej. On dał swoim rówieśnikom metodę politycznego myślenia, metodę, polegającą na szukaniu dróg, prowadzących do zamierzonego celu śród całości warunków realnych chwili obecnej. Na miejsce całego balastu doktryn, zapożyczonych zasad, banalnych i konwencjonalnych ogólników, wreszcie uczuć o podkładzie nerwowym i odruchów nadczułej wrażliwości – postawił problematy narodowej strategii i taktyki.

Nie ulegał wpływom zewnętrznym, ale przyjmował, przyswajał sobie i rozwijał każdą myśl płodną, każę zapoczątkowanie owocne, pochodzące ze sfer duchem mu pokrewnych. W czasach, gdy cała czynna część ówczesnego pokolenia uległa w silniejszym lub słabszym stopniu prądom socjalistycznego kosmopolityzmu, on – jeden z niewielu – zachował się wobec nich najzupełniej odpornie: umysł jego nie znosił doktryny, uczucia nie znosiły poniżania i przeczucia polskości. Dziecko pozytywizmu warszawskiego, zwrócił się z całą siłą nie tylko przeciwko polityczno-narodowym jego wywodom, ale i przeciwko wyrzuceniu spraw religii po za nawias życia narodu. W okresie, gdy społeczeństwo całe dzieliło się na dwa wrogie sobie obozy – zachowawczy i postępowy, – on pierwszy postawił i wszczepił w umysły najbliższych twierdzenie, że dążenia narodu nie mogą być ani „zachowawcze”, ani „postępowe”, że muszą one patrzeć na zjawiska pod innym zgoła kątem widzenia, do którego szablon tego rodzaju przyłożyć się nie da. Tak wytknięty kierunek myśli narodowej nie mógł nie być zrozumiany przez współczesnych jako „nie wyraźny, mglisty i bałamutnym, ale będzie zrozumiany i przyjęty przez pokolenia następne.

Największym dziełem Popławskiego pozostanie jego rola w stosunku do ludu: ale nie ta pobudka młodzieńcza, którą nadał rozgłosu sprawie ludowej na szpaltach „Głosu”, tylko ten cichy zwrot, którego dokonał wydawnictwem „Polaka”. I znów Popławski był tym pierwszym, co postawił należycie od wieku niepokojącą wszystkich patriotów sfinksową zagadkę przyszłości narodu: ludu się nie kupuje ani obietnicami, ani odwoływaniem się do jego interesów, idzie się do niego z czystą ewangelią narodową, traktuje się go jako Polaka, jako rdzeń duszy polskiej, a mówi mu się o poświęceniu i ofiarności, o miłości ojczyzny, o jedności narodu, nie o zyskach materialnych, krzywdach doznanych i porachunkach stanowych, albowiem naród nigdy nie dopuści krzywdy tych, co stanowią najważniejszy jego składnik, ostoję jego przyszłości. I lud odezwał się na ten głos, odezwał się wszędzie, gdzie nie zdołano mu jeszcze znieprawić duszy sobkostwem jednostkowym i klasowym. Wielkie zagadnienia dziejowe zostało rozwiązane w chwili, gdy o duszę ludu rozpoczęła się już walka ostateczna, z zewnątrz i z wewnątrz podjęta. Odtąd naród mógł spokojniej spojrzeć w przyszłość.

Jako umysł na wskroś polityczny, Popławski był niezrównanym taktykiem. Nie ulegał nigdy ani zwątpieniu, ani zniechęceniu, nie gubił się wobec położenia na pozór bez wyjścia, ale zawsze umiał znaleźć najlepszą względnie drogę. A droga ta nie polegała ani na obrotności, ani na sprycie, ani na zdolności wywijania się z niebezpieczeństw: kierował się zazwyczaj trafną oceną położenia i nie mniej trafnym instynktem, wołał przy tym zawsze branie szturmem pozycji, niż złożone manewry i podejścia. W tym, jak i we wszystkim, był do gruntu Polakiem.

W miarę tego, jak się rozrastało pole akcji politycznej, udział w niej indywidualny cichego kierownika zlewał się coraz bardziej ze zbiorowością, z wielką machiną prac narodowych. Utonął w niej, „zatracił swą duszę”, ale przelał w nią najlepszą cząstkę swej bezimiennej, niedopowiedzianej twórczości. Zmarły należał do tych, co więcej wiedzieli niż zdołali wypowiedzieć ogółowi, w przeciwieństwie do tych, co więcej mówią niż wiedzą. To, co dał swemu narodowi, rozlało się jak soki odżywcze po jego organizmie, to też naród żadnej może wybitnej indywidualności tak nie wchłonął w siebie, nie zespolił ze swą duszą, że aż stracił z oczu siewcę ziarn nowych. Żył dla narodu, w nim też żyć będzie i nadal, jako cząstka składowa zbiorowej jego samowiedzy. Innej nieśmiertelności doczesnej bodaj nie pragnął, a do takiej ofiary z siebie są zdolne tylko duchy wielkie.”

Adam Szelągowski w tymże numerze „Gazety Codziennej” dał ze swego historycznego stanowiska sylwetę zmarłego. Przytoczę tutaj przynajmniej syntetyczne rysy tego wizerunku, którego obszerniejsze opracowanie na tle epoki dał autor w „Ateneum Polskim”.

„Popławski był twórcą całego współczesnego kierunku myśli, który się rozszerzył dzisiaj po wszystkich trzech dzielnicach ziemi polskiej. Kierunek ten spoił po raz pierwszy od stu lat rozkawałkowane dążenia w jedną całość – wyraził je w jednej idei politycznej, którą ochrzczono „wszechpolską”. Naprawdę była to myśl historyczna polska. Nazwa wszechpolskości była tylko odruchowym protestem przeciwko rozkawałkowaniu samej idei narodowej na trzy odrębne kierunki: Królestwa, Galicji i Poznańskiego, jakby na znak sankcji moralnej politycznego rozćwiartowania naszej Ojczyzny...

Są ludzie, których życiem można mierzyć rozwój społeczeństwa, którzy tchnęli weń z siebie nowe siły, którzy umierając mogą być zapomniani jako twórcy, ale historia ich rolę i znaczenie oceni. I do takich właśnie śmiało zaliczyć możemy Popławskiego...

Była to wiecznie ta sama pieśń resurecturi, która dla młodego, wstępującego w życie pokolenia, miała się stać wytyczną na dalsze ich życie. Ten idealizm jednak czerpiący swe soki z uczucia z przeszłości, miał się spleść z realizmem nowych sił i nowych form walki, którą trzeba było prowadzić.

Program polityczny, który tworzył Popławski, miał od razu w sobie te dwie cechy, które były przystosowaniem do warunków jak najgorszych – że się tak wyrazimy – obliczony na najwyższe ciśnienia. Nie bał się tego, iż na urzeczywistnienie wielkiej idei długie lata czekać trzeba, a po wtóre wierzył, iż do zwycięstwa jej przyczynia się nie jedna wielka bitwa choćby wygrana, ani też jeden wielki człowiek, choćby geniusz – potrzeba wysiłku wszystkich na każdym polu życia, ażeby go uwieńczyć w ostatniej formie, którą daje zwykle wielka idea.

Owa wielka idea, która z biegiem czasu urosła i okrzepła w Popławskim w zasadę mocy naszego narodu, jego żywotności i przyszłości, razem z poprzednią – mocy i siły naszego ludu stały się podwalinami ruchu narodowo-demokratycznego, który ogarnął swym prądem wszystkie dzielnice i zmusił wszystkie stronnictwa dotychczasowe programy swe i hasła odpowiednio do tego nowego kierunku zmienić i dostosować.

Spoić i zespolić te zawiązki myśli narodowo-demokratycznej z ich późniejszym rozkrzewieniem się i wcieleniem w życie, to było zadanie, które sobie postawił. Mógł Popławski mylić się i błądzić, idąc po omacku, jak to sam przyznawał; nikt jednak nie ma prawa zarzucić, że program jego i program stronnictwa był zmienny lub dorywczy. Wyrastał on z jednego pnia, chociaż się rozgałęział i przystosowywał do różnych warunków. I jak całkowity i w jednej idei zrodzony jest program, tak zupełny i jednolity był ów człowiek, co na zaraniu z piersi dźwięcznej i silnej wydobył pierwszy głos – zwiastun nowego odrodzenia. Za nim powtórzyły i rozdźwięczały się tym samem echem inne dzwony – może nawet silniejsze i pełniejsze, których odgłosy słyszymy dzisiaj – gdy tamten pierwszy zanikł i już się nie odezwie.”


Włączyłem do przedmowy swojej słowa cudze umyślnie, aby z tą książką Popławskiego szły w świat świadectwa i sądy jak największej liczby tych, którzy z nim razem pracowali lub na jego żywot z miłością patrzyli. Ułamkowy to pomnik – niniejsze „Pisma” Popławskiego i ułamkowy na nim napis nasz. Brak w nich wielu prac krytyczno-literackich pierwszorzędnej wartości (wyszły – jak zaznaczyłem – osobno). Nie pisałem też o pracach naukowych Popławskiego, o uzdolnieniach ujawnionych w krytyce literackiej, brak tutaj prac historycznych, brak owych setek felietonów, które roziskrzyłyby to dzieło ogniem niepospolitego temperamentu pisarskiego. Nie pisałem wreszcie o życiu Popławskiego prywatnym, nie chcąc przekraczać ram, jakie dane są wydawnictwu[8].

Podany na końcu skorowidz ułatwi czytelnikom orientowanie się w zbiorze. Jest to skarbiec drogocenny nie tylko pamiątek dni przeżytych; tkwi w tym zbiorze artykułów mądrość, czyniąca z tego dzieła jedną z podstawowych, a tak nielicznych u nas ksiąg polskiej umiejętności politycznej.

Wychowywać się będą na tej księdze pokolenia.

Zygmunt Wasilewski

Kosów, w sierpniu 1910 r.


Tekst został opublikowany także w książce Jan Ludwik Popławski - Pisma polityczne


[1] „Gazeta codzienna”, Warszawa 1908 z 12 marca, nr. 71.
[2] „Pielgrzym w Dobromilu czyli Nauki wieyskie z dodatkiem powieści” – polski zbiór tekstów moralizatorskich autorstwa Izabeli Czartoryskiej z 1818 roku. Adresowany był dla ludności wiejskiej i prezentował przekaz, którego celem było przeciwstawienie się prądom modernizacyjnym na wsi (m.in. próbował ugruntować postawą propańszyźnianą)
[3] „Prawda. Tygodnik polityczny, społeczny i literacki” – tygodnik o charakterze pozytywistycznym, wydawany i redagowany przez Aleksandra Świętochowskiego. Funkcjonował w latach 1881-1915
[4] Potockim, późniejszym redaktorem „Głosu” (pseud. Marian Bohusz).
[5] Włodzimierz Spasowicz (1829-1906) – prawnik, działacz społeczny, krytyk literacki i publicysta. Od 1882 r. wydawca tygodnika „Kraj”. Współzałożyciel Stronnictwa Polityki Realnej. Był zwolennikiem stanowiska ugodowego w stosunku do Rosji oraz liberalizmu.
[6] Mieczysław Mazowiecki: „Historia polskiego ruchu socjalistycznego w zaborze rosyjskim”. Kraków, 1904, str. 64.
[7] Hłasko, zapowiadając w tej przedmowie ukazanie się niniejszych Pism Popławskiego, odwołuje się do przedmowy mojej. Niestety, pisząc ją w ostatniej chwili bez należytej pomocy bibliotecznej, nie mogę nawet w części odpowiedzieć jego oczekiwaniom, tak dla mnie pochlebnym.
Skoro mowa dotyczy literatury o Popławskim, dodam tutaj, że na krótko przed jego śmiercią w r. 1908 „Przegląd Narodowy” ogłosił gruntowną rozprawę o nim Bolesława Lutomskiego.
[8]  Popławski, ożeniony z Felicją Potocką, siostrą Józefa, Antoniego (znanego krytyka) i Ksawerego Potockich, pozostawił dwoje dzieci: Janinę i Wiktora. Janina Popławska wyróżnia się obecnie jako tłumaczka powieści, drukowanych w „Gazecie Warszawskiej” i „Słowie Polskim”; Wiktor Popławski studiuje romanistykę na uniwersytecie Jagiellońskim, a dał się już poznać jako utalentowany poeta z utworów drukowanych w „Tygodniku Ilustrowanym”. P. Felicja Popławska przełożyła wiele powieści z języków obcych, oryginalnie zaś napisała parę powieści popularnych („Dwie mogiły” i in.), z których jedną nagrodzono na konkursie Tow. Pedagogicznego we Lwowie (Z. W.).

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły