Zygmunt Balicki - Brak miary wartości

Jesteśmy stanowczo społeczeństwem od święta, czy – jak kto woli – od chwil nadzwyczajnych i wyjątkowych. Wtedy zdobywamy się bądź co bądź na zalety, a chociażby nawet na wady, ale wyższej miary, większego pokroju i gdyby one przeszły w nasze właściwości stałe, zamieniły się w nabyte i utrwalone cechy bytu powszedniego, stałyby się materiałem niepośledniej wartości, a z materiału podobnego, urabianego i ucieranego stale w przeżywanej praktyce, dałoby się wytworzyć wcale porządne społeczeństwo. Weźmy którykolwiek z okresów szczególnych i niepowszednich naszego życia narodowego w epoce ostatniej, – zawsze znajdziemy w nim wysoki poziom ducha, ogromną ofiarność, zdolność do poświęceń jednostkowych i zbiorowych, wielkie poczucie solidarności i jedności wewnętrznej, nawet dużą dozę karności obywatelskiej, tak w ogóle nie licującej z naszym usposobieniem codziennym, – słowem wszystkie warunki, umożliwiające akcję zbiorową w większym stylu, godną zaznaczyć swymi śladami dziejową drogę narodu.

Nawet wypadki ostatnie, tak zdawałoby się odbiegające daleko na wielu punktach od powyższego obrazu, nie stanowią w istocie rzeczy wyjątku. Dziś możemy to stwierdzić wyraźnie i stanowczo – w beznamiętnym i bezstronnym oddaleniu czasu - czego się nie podkreślało zbyt wyraźnie w chaotycznym biegu wydarzeń, gdyż wtedy twierdzenie podobne byłoby podejrzane o stronność, o manewr taktyczny lub zaślepienie, mianowicie, że całość niemal przejawów rozprzężenia, rozkładu, narodowego przeniewierstwa, zaniku poczucia moralnego i obywatelskiego znieprawienia – była dziełem wpływów, rąk i żywiołów społeczeństwu polskiemu obcych lub świadomie wrogich. Parę przypomnień wystarczy. Wszystkie metody rewolucyjne, stosowane w Królestwie, zostały nie tylko wynalezione w Rosji, ale stamtąd dyktowane, chociaż uczniowie pod wielu względami prześcignęli mistrzów, prześcignęli w tym właśnie, gdzie potrzebna była organizacja, sprawność w działaniu i oparcie się o żywioły sympatyzujące w samym społeczeństwie; nie dorównali im w nowej u nas metodzie – „ekspropriacji” kas rządowych, a następnie i kieszeni prywatnych. Pierwsza próba tego rodzaju miała miejsce w Rosji jeszcze bodaj w 1879 r., gdy rewolucjoniści napadli i rozbili pocztę, – fakt, który przez lata całe wywoływał ożywione spory etyczne wśród młodzieży rosyjskiej, aż w końcu stal się pierwowzorem pewnego rodzaju systemu. U nas w opinii „ekspropriacja”, nawet jako pojęcie, nie pozyskała nigdy prawa obywatelstwa: „ekspropriację” kas rządowych nazywano zawsze rabunkiem, a osób prywatnych – bandytyzmem; to ostatnie określenie brzmiało tak nawet w ustach samych rewolucjonistów.

Wpływy rosyjskie miały pewnego i niezawodnego sojusznika na terenie Królestwa, mianowicie radykalno-liberalne żywioły żydowskie. One to, stojąc na czele wszystkich niemal stronnictw, zaliczających się u nas do „lewicy”, z jednej strony prowadziły je pod komendę partii rosyjskich, z drugiej – na własną już rękę rozsadzały spójnię wewnętrzną i narodowe poczucie naszego społeczeństwa. Dodajmy wreszcie do tego ingerencję niemiecką, która zasilała niewątpliwie ruch rewolucyjny w Królestwie pieniędzmi (w rozmiarach nie dających się zresztą bliżej określić), szerzyła strajki ekonomiczne wszędzie tam, gdzie szło o zdobycie rynku dla towarów niemieckich, na koniec – co najważniejsza – była stałą i niemal wyłączną dostarczycielką brauningów i mauzerów (nawet z fabryk, pozostających pod ścisłą kontrolą rządu niemieckiego), bądź drogą bezpośrednią, bądź przez Austrię.

Jeżeli potrącimy całą tę sumę wpływów obcych, zainteresowanych w ten lub inny sposób w utrzymaniu stanu anarchii w naszym kraju i w rozprzęganiu akcji narodowej, stojącej im na zawadzie, – to przyznać będziemy musieli, że społeczeństwo polskie wykazało w warunkach niesłychanie trudnych, wśród walki z niebezpieczeństwem zewnętrznym i wewnętrznym, olbrzymi zasób zdrowej, płodnej, karnej energii. Dość było ujawnić charakter obcy pewnych wpływów, którym społeczeństwo w swych mało wyrobionych sferach bezwiednie ulegało, ażeby się opinia w sposób stanowczy od nich odwróciła; dość było poruszyć struny czystego patriotyzmu i wskazać potrzebę jedności narodowej i solidarnego działania, ażeby ogół nasz odezwał się na to wezwanie postawą zgodną, pełną godności i panowania nad sobą; dość było odwołać się do ofiarności tego ogółu, ażeby stanął gotowy do niej, poświęcając chętnie swój grosz, swą pracę, swe widoki osobiste, nawet swe pojęcia i uprzedzenia. Świetnym przykładem karności narodowej było zachowanie się społeczeństwa podczas drugiej Dumy, tj. z chwilą, gdy rozkładowe wpływy żywiołów żydowskich zostały pokonane i na bok odsunięte: ani jeden dysonans nie odezwał się w tym okresie, mogliśmy się. wtedy czuć narodem, stojącym na wysokości swych zadań.

Ale był to okres nadziei i wiary, ostatni akt wyjątkowego podniesienia ducha, który jak gdyby wyczerpał do reszty nasze odświętne zalety i cnoty obywatelskie. I dlatego właśnie nie możemy z nich być dumni, nie mamy prawa powoływać się na nie, jako na cechy nam właściwe, na których przyszłość narodu dałoby się budować.

Jeżeli w czasach wyjątkowych szczególnego napięcia naszych władz charakteru i ducha umiemy wydobyć z siebie tak wiele, to rodzi się pytanie, dlaczego te okresy, w których, zdawałoby się, najwięcej zdobyć można, kończą się dla nas zawsze klęską lub przynajmniej przegraną, dlaczego rozwinięcie wyjątkowych zalet nie daje wyników, chociaż w części im odpowiadających, ale ginie bez śladu, zostawiając co najwyżej tradycję górną chwil osobliwych? – Narzuca się odpowiedź prosta: dlatego właśnie, że zalety owe noszą charakter wyjątkowy i przemijający, że ich nie starczy na czasy szare, gdy się w ciszy rozwija istota i treść rzeczywista bytu narodowego. Zapominamy zawsze, że „armie rozbite bywają rozbite jeszcze przed wojną”, a wtedy żadne cuda męstwa nie są w stanie ich ocalić. Przyczyny naszych niepowodzeń tkwią na ogół nie w chwilach wyładowywania energii, ale w chwilach jej gromadzenia i normalnego z niej użytkowania. Jeżeli w okresach podniecenia duchowego stoimy względnie dość wysoko, często powyżej normy, w okresach depresji spadamy do poziomu rozpaczliwie niskiego, nie dosięgającego niemal w niczym średniej nawet wymagalnej mary. A okresy pierwsze trwają krótko, drugie zaś niezmiernie długo, pierwsze są kwiatem szybko opadającym, drugie stanowią o zdrowiu i sile pnia narodowego: pień skarlały nie wyda bujnego owocu, co najwyżej kwiat barwny, ale znikomy.

Czy weźmiemy okres po r. 1831, czy po 1848, czy wreszcie najdłuższy – po 1864, zawsze pozostawiają one toż, samo wrażenie – jakiegoś biernego trwania po wyczerpaniu się żywotności duchowej i fizycznej, jakiegoś marazmu, w którym nie tylko nikną dobra i zasoby narodowe w sposób od nas niezależny, ale marnieją i nikczemnieją te nawet, które w naszym pozostają władaniu, które od nas samych zależą i stanowią naszą udzielną istotę wewnętrzną. Wyłazi gdzieś z pod ziemi jakaś zgnilizną duchowa, kulturalna i obyczajowa, obniża się poziom obywatelski, deptać zaczynamy w bagnisku poziomych, małostkowych trosk i zabiegów, a umiejętność czynnego i świadomego przeczekania – tej pierwszorzędnej zalety w polityce i życiu – zamienia się u nas w bezpłodne, moralnie i umysłowo jałowe, obniżające i znieprawiające charakter wyczekiwanie – nie wiadomo na co; poczyna nas toczyć robak wewnętrzny i stajemy się podobni do kamienia młyńskiego, który nie mając co mleć, miele siebie samego.

I z trwogą spojrzeć trzeba w najbliższą przyszłość, pytając, czy dziś nie przekraczamy znowu progu tej marnej doby odrabiania tego nawet, cośmy już z siebie zrobić zdołali, – likwidowania stopniowego nabytych zalet obywatelskich i obniżania poziomu kultury naszego życia publicznego. Wiele symptomów każe się tego obawiać. Czerwiec roku zeszłego był tym momentem przełomu, który rzekomo „rozwiał złudne nadzieje”, a w istocie rzeczy był tylko ostatnim bodźcem do spadku naszego świątecznego nastroju, naszego podnieconego i podniesionego usposobienia w okresie wyjątkowym. Niby za dotknięciem różdżki czarownika prysł wysoki nastrój społeczeństwa z czasów 5 listopada[1], akcji językowej, wzmożonej pracy kulturalnej i drugiej Dumy. Zupełnie jak w domu małomieszczańskim, który spotkała przeciwność: pierwszą reakcją, wywołaną wspólnym niepowodzeniem, są w nim swary wewnętrzne, oskarżenia, zarzuty i rekryminacje, że syn „nie umiał się postawić”, albo córka „nie umiała się podobać”.

Dziś objawy tego rodzaju mnożą się w sposób zastraszający, a towarzyszą im jakieś wyziewy zgnilizny publicznej, zatruwające moralną atmosferę społeczeństwa. Dość rzucić okiem na treść naszego życia duchowego w czasach ostatnich. W dziedzinie politycznej poczęło się to od zwalania odpowiedzialności za okrojenie praw na politykę Koła Polskiego, z którą w swoim czasie cale społeczeństwo się solidaryzowało; dalej szła kampania przeciwko stronnictwu przodującemu w opinii kraju na terenie kwestii agrarnej, która dawno przestała być na czasie; na terenie Macierzy, gdzie czyniono je odpowiedzialnym za opinie członków, zapominając o ich pracy; na gruncie stosunku do Kościoła – na podstawie przekręconych dokumentów; z innej strony nazywano je publicznie „żywiołem najbardziej antynarodowymi” w kraju, a w ogóle dawano do zrozumienia wszystkim, komu o tym wiedzieć należało, że stosunki ukształtowałyby się ku ogólnemu zadowoleniu, gdyby opinia w Polsce znalazła inne przedstawicielstwo na miejsce dotychczasowego. Natura i charakter walk partyjnych, zwłaszcza walk niczym nie wywołanych, świadczy przecie coś o poziomie moralnym życia publicznego.

W dziedzinie kulturalnej zaczęło się od wieców „uświadamiających” młodzież w rzeczach płciowych, potem przyszły objawy zgnilizny obywatelskiej na tle stosunków Macierzy, dalej – prywata w prasie, najniebezpieczniejsza, bo – jak u schyłku XVIII w. – bezwiedna i pokryta płaszczykiem przekonań, dalej jeszcze – „Dzieje grzechu”[2], jako najgłośniejszy, reklamowany szeregiem odczytów, przejaw twórczości literackiej i najpoczytniejsza strawa duchowa młodego pokolenia, aż do świstków na Prima Aprilis, które przeszły swym bezeceństwem wszystko, co kiedykolwiek kanalia moralna odważyła się rzucić na sprzedaż uliczną.

Przejawom tego rodzaju należy prosto w oczy spojrzeć, nie można ich bowiem przypisać ani zbiegowi okoliczności, ani oderwanym od siebie zwykłym odpryskom toku życia zbiorowego. Nie po to wszakże podnosić je warto do świadomości ogółu, ażeby biadać nad nimi, albo też lubować się plamami na własnej szacie; raczej zdać sobie sprawę wypada, jakim rysem charakteru narodowego tłumaczy się ten dziwny rytm naszego życia publicznego, przy którym chwiejemy się ustawicznie pomiędzy wyższym od właściwej nam przeciętnej normy, a niższym od niej poziomem naszych stanów duchowych. Przyczyn tego zjawiska jest niewątpliwie splot cały, punktów widzenia w tym względzie może być tak wiele, jak wiele jest stron życia samego, nie o całość więc zagadnienia mi idzie, ale o podniesienie jednego zasadniczego rysu naszego charakteru, rysu, który by mógł posłużyć za nić przewodnią w rozwikłaniu kwestii tak złożonej.

Dla zorientowania się w tak trudnym zadaniu, zacznę od jednego z objawów szczegółowych, ale nader charakterystycznego, mianowicie od naszego stosunku do ludzi wybitnych w społeczeństwie. Spotykamy w nim ten sam rytm chwil odświętnych, uniesień, zachwytów i głośnej popularności, chwil krótkich, wyjątkowych i przemijających, przeplatanych długimi okresami szarego, powszedniego traktowania najcenniejszych sił naszych, kiedy żyją one nie tylko w zapomnieniu, ale stanowią przedmiot ironicznych uwag i jakiegoś żakowskiego niemal niedoceniania ich zasług i znaczenia w społeczeństwie. Mamy więc ludzi wybitnych, bo ci powstają i istnieją niezależnie od zmiennej opinii współrodaków, ale nie mamy ludzi wielkich, którzy by byli w swoim zakresie powagą dla tej opinii, a w ogóle powagą w narodzie, stałym światłem, świecącym na jego drodze, perłami narodowego skarbca, przedmiotem czci i kultu dla współczesnych im pokoleń. Ci dostarczyciele i szafarze najwyższych zdobyczy duchowych, zadowoleń i radości narodu – nie są jego najdroższą własnością, bierze się od nich, co można wziąć, ale się ich nie ceni, nie darzy uznaniem, nie otacza nawet jakimś wyjątkowym szacunkiem. Przekładając to na język ścisły, powiedzieć możemy, że opinia u nas stosuje do ludzi wybitnych miarkę użyteczności, ale nie jest zdolna przykładać do nich miary wartości, bo jej nie posiada w kategoriach swego myślenia.

Założenie to tłumaczy wiele znanych faktów z tego zakresu. Wielkich naszych ludzi tworzą czasem inne dzielnice Polski, po większej zaś części zagranica, ściślej mówiąc, daje im ona swoją sankcję na wielkość u nas, i dopiero ten patent, ta ocena ich wartości ukazuje ich naszej opinii w nowym świetle. Zresztą jak zawsze – nie na długo, gdyż nawet ocenę wartości ze strony obcych przekładamy szybko na język użyteczności, uznanie ich bowiem robi na nas wrażenie przede wszystkim z punktu zadowolenia dumy narodowej, przez co stanowi w naszych oczach jedną użyteczność więcej. A dalej: największą popularnością cieszą się tenorzy i primadonny, dlatego właśnie, że gatunek ich talentu stanowi wyłącznie użyteczność społeczną – daje pewną sumę zadowoleń estetycznych, nie przedstawia natomiast istotnej wartości społecznej, gdyż rola ich żadnego trwałego dorobku społeczeństwu nie przynosi i śladów w jego bycie po sobie nie zostawia. Dlatego to wszystkie nasze znakomitości gotowiśmy traktować jak tenorów, których publiczność przyjmuje hałaśliwymi owacjami i wyprzęga im konie, ale których nazajutrz nie zna, nie ceni i nie wciela do swego duchowego bytu jako wielkości stałych, co najwyżej widzi w nich pewnego rodzaju osobliwości, które się palcem na ulicy pokazuje.

Nie mamy bodaj nawet pojęcia o tym, że wartość społeczna człowieka może być nieskończenie większa od jego użyteczności, tak samo jak wartość zabytków sztuki, zbiorów muzealnych lub okazów szczególnych przekracza o wiele przywiązane do nich utylitarne korzyści. Indywidualność człowieka wybitnego, ta oryginalna formacja ducha narodu, twórcza przez samo swe istnienie, cenna dzięki szczególnej, płodnej kombinacji składających się na nią czynników, – ginie nam z przed oczu, rozłożona na szereg oderwanych od siebie czynów, branych wyłącznie z punktu ich doraźnej użyteczności. A jeżeli użyteczność ta z tych czy innych względów nie dopisze, jak u Adama Czartoryskiego, Andrzeja Zamojskiego lub Aleksandra Wielopolskiego[3], jeżeli rzucane w społeczeństwo skarby są treści zbyt głębokiej, ażeby z nich wyciągnąć utylitarne zyski na chwilę bieżącą – jak u Mickiewicza i Słowackiego w pewnym okresie ich twórczości, jak u Wyspiańskiego w zastosowaniu do naszej dzielnicy, jeżeli żywot genialnego ducha jest zbyt cichy i nie przykuwający do siebie uwagi ogółu lub celuje jakością, nie zaś ilością rozsiewanych pereł – jak u całego legionu żyjących i zmarłych zapomnianych, – wtedy cała ich wartość przepada marnie, a razem z nią i użyteczność pozostawionych przez nich przyszłym pokoleniom spuścizny.

Francja narzuciła ongi swą kulturę całej Europie – w znacznym stopniu dzięki temu, że nie pozwoliła zmarnować się najmniejszej wartości, że umiała tworzyć wielkich ludzi i stawiać ich na piedestale, podnosić ich powagę o wiele wyżej, niżby tego dokonać mogła ich użyteczność, a przez to żaden atom geniuszu czy talentu nie ginął tam, ani dla własnego narodu, ani dla świata. Dziś Francja wytwarza przeważnie wartości fikcyjne, za którymi nie naród stoi, lecz koteria lub klika, i te usiłują postawić na świeczniku sztuczne wielkości dla własnych utylitarnych celów. I u nas przyjmują się właśnie najłatwiej te ostatnie wzory, będące parodią stosunku zbiorowości do jednostki, wypływają bowiem z tego samego poziomego utylitaryzmu.

Uznanie wartości ludzi wybitnych, jeżeli ma być czynnikiem, podnoszącym kulturę i duchową treść narodu, musi być niezależnym od tego, czy rola ich podoba nam się lub nie w danej chwili, czy popiera lub krzyżuje nasze zabiegi powszednie. Musi ona być brana sama w sobie, jako pierwiastek twórczy, bogacący skarbnicę narodu nowym dorobkiem, jako przejaw wysokiej indywidualności, zapładniającej ducha współczesnych i potomnych, a więc jako wielkość stała, działająca swym imieniem wtedy nawet, gdy wydajność jej przestaje już być czynną. Naród, który ceni wybitnych swych ludzi od wypadku do wypadku, wywyższa ich i poniża na przemian, nie stworzy nigdy trwałego rusztowania dla swej kultury, bo mu brak zawsze będzie rzeczywistych powag, które by utrzymywały go w stanie równowagi. A naród bez powag sam nigdy poważnym nie będzie.

Przerzućmy się na przeciwległy kraniec życia społecznego, do dziedziny czysto materialnej, do sfery naszych gospodarczych pojęć i wyobrażeń. Pieniądz jest słusznie uważany za uosobienie, za krystalizację czystej wartości. Otóż panujące w społeczeństwie naszym pojęcia nie znają i nie doceniają zupełnie wartości pieniędzy, natomiast są niezmiernie pochopne do hołdowania im z punktu widzenia ich użyteczności. Wychowujemy dzieci w pogardzie dla pieniędzy, uważając troskę o nie za rzecz poziomą, nie licującą z wyższą kulturą duchową, ale nie wychowujemy ich w wypływającej stąd logicznie, zdawałoby się, konsekwencją – w umiejętności ograniczenia swych potrzeb i życia wedle stanu, rozwijamy więc w nich potrzeby wyższej kultury, nie dając im równocześnie podstaw pojęciowych do godziwego ich zaspokojenia. Stąd umysły naszego pokolenia przerzucają się ustawicznie od abnegacji materialnej i braku rachunkowości do usiłowań zdobycia grosza lub majątku tanim kosztem, bez wysiłków wytrwałych i skrupulatnej oszczędności. Wygórowana bezinteresowność występuje na przemian z równie wygórowaną, naiwną interesownością, wyśrubowana etyka w sprawach pieniężnych – z brakiem elementarnych jej podstaw, a zawsze dlatego, że za wahaniami podnoszenia się i spadku pragnień (pożądanie użyteczności) nie stoją niezmienne, trwałe przedmiotowe pojęcia o wartości rzeczy.

To samo w polityce. Przemyślana i świadomie wybrana, zgodnie zdawałoby się z usposobieniami i pragnieniami ogółu, wytknięta droga postępowania tak długo zadawala gusty opinii, dopóki daje jej namacalne, natychmiastowe zadowolenie, schlebia jej pożądaniom, rokuje rychle powodzenie i rozbudza nadzieje, choćby mało prawdopodobne, słowem dopóki występuje w świetle użyteczności; z chwilą zaś, gdy zadowolenia owe miną lub zawiodą, nie stawia sobie pytania, czy należy obrać inną metodę postępowania, nie pragnie ani nowego planu akcji, ani utrzymania dawnego, ale zawraca z miejsca i ze sceptycznym lekceważeniem traktuje to wszystko, co niedawno sama uważała za całkowity wyraz swego stanowiska. Nie pyta o wartość danej polityki, samego nawet pojęcia nie rozumie i zdumiona byłaby szczerze, gdyby jej powiedziano, że pewna polityka może być bardzo wysokiej wartości, chociaż natychmiastową użytecznością wykazać się nie może, i odwrotnie, że polityka dająca czasowe zadowolenie, może nie mieć żadnej zgoła wartości, może być nawet zgubną dla przyszłości narodu, czy będzie nią krańcowe przystosowanie się do warunków dla zmniejszenia tarcia, czy folgowanie namiętnościom i popędom, choćby chwilowo nader ponętne.

Utylitaryzm polityczny przenika nas głębiej, niż sądzimy, i przybiera formy najbardziej przeciwstawne: przejawia się zarówno w tym, że każde niepowodzenie, każda nawet przeciwność nas zraża i zniechęca, jak i w skłonności do gwałtownego kurczenia się pod naciskiem, jak i w nieprzepartej chęci „postawienia się” i wypowiedzenia wszystkiego, co nam na sercu leży, jak wreszcie w gotowości porzucenia w każdej chwili akcji raz rozpoczętej, przy pierwszym przystępie zniecierpliwienia. Podkład wszystkich tych nastrojów jest jeden i ten sam: pogoń za natychmiastowym uczuciem zadowolenia, pragnienie utylitarnych skutków każdego kroku, aczkolwiek uczucia zadowolenia i skutki utylitarne bywają nader rozmaite i odpowiadać mogą różnym strunom duszy zbiorowej.

Tymczasem wartość polityki nie mierzy się podmiotowymi stanami zainteresowanego nią społeczeństwa, ale tym, czy ona podnosi, czy obniża jego indywidualność w perspektywie dziejowej, czy mu przysparza sił i znaczenia, czy też je osłabia, wreszcie czy wśród złożonych warunków rozwijającego się położenia prowadzi do zamierzonego celu. Dlatego to obcy są zazwyczaj bardziej powołani do trafnej oceny istotnej wartości danej polityki niż społeczeństwo, które za nią stoi. Miara wartości jest porównawcza, podczas gdy wszelkie zestawienia, przeprowadzane na podstawie poczucia użyteczności, mają zazwyczaj z wielkościami niewspółmiernymi do czynienia; stąd pierwsza nadaje sądom pewności, siły i stanowczości, drugie – muszą wywoływać wahanie, chwiejność i niezdecydowanie. Należyta ocena wartości gra nadto rolę otamowującą w stosunku do występujących kolejno popędów, jest więc jedynie w stanie nadać kręgosłup polityce, bez którego ta ostatnia będzie zawsze tylko kołataniem się pośród zmiennych bodźców zewnętrznych i kierowaniem się wrażeniami chwili, nie zaś pojęciami stałymi o właściwych drogach postępowania.

Podobne zjawisko daje się zauważyć w dziedzinie moralno-obyczajowej. Instynkty niższe i popędy moralnego zwyrodnienia nie są trzymane na wodzy stałą, wrośniętą w rdzeń społeczeństwa naszą wartością etyczną, ale tym tylko, że w chwilach podniecenia uczuć i pochłonięcia myśli wyjątkowym nastrojem nie mają czasu, ani okazji przejawić się w całej swej pełni. Niech tylko świąteczne usposobienie przeminie, a natychmiast skłonności utylitarne w najtrywialniejszej swej postaci – folgowania popędom, pogoni za uciechą, unikania wysiłku i omijania przykrości – biorą górę nad poczuciem moralnym, a najmarniejsze, najbardziej poziome instynkty wychodzą na światło dzienne, przestają razić i oburzać ogół, pozyskują prawo obywatelstwa.

Byliśmy zawsze zdolni do bohaterskich porywów, tego najwyższego wykwitu moralnej użyteczności, grzęznąc w przerwach między nimi w bagnisku niskiej i małostkowej szarzyzny, ale miara stałej wartości moralnej społeczeństwa, stronnictw, grup i jednostek nigdy nie stanowiła punktu wyjścia dla sądów naszej opinii. „Bohaterskie czyny” stronnictw socjalistycznych w okresie ostatniego ruchu zapewniały im dostatecznie popularność i posłuch, zdumiewające płody literackiej zgnilizny mogą zawsze liczyć na poczytność wyjątkową i zapalonych wielbicieli, bo szeroki ogół nie stawia sobie nawet pytania, jaką fizjonomię moralną przedstawiają te przedmioty jego podziwu w swej całości, jaka jest ich wartość z punktu widzenia duchowego dorobku narodu.

Ta sama strona charakteru naszej opinii wytwarza szczególny stosunek jej odłamów do wszelkich kierunków, które poczytują za swych przeciwników w dziedzinie polityki lub spraw społecznych. „Kierunek wrogi moim przekonaniom jest tym samym szkodliwy” – oto jedyna formuła, narzucająca się sama przez się ze stosowania wyłącznej miarki użyteczności, tym się tłumaczy, że u nas w Królestwie zaciekłość stronnicza przybiera szczególne zabarwienie – braku szacunku dla przeciwników, bez wszelkich nawet stopniowań i rozróżnień: nic dziwnego, skoro w sądzie o nich nie ma zupełnie miejsca dla oceny bezwzględnej i porównawczej ich wartości. Jedynym kryterium są tu względy utylitarne, nigdzie też może fakt najsilniejszych antagonizmów nie przybiera takiego, jak u nas zaakcentowania.

Użyteczność tym się przede wszystkim różni od wartości, że pierwsza jest pojęciem względnym i zmiennym, druga – bezwzględnym i stałym. Użyteczność zależy od stanu podmiotu, od warunków, nawet od punktu widzenia: rzecz użyteczna dla jednego może być obojętna lub nawet szkodliwa dla drugiego, użyteczna w pewnym czasie przestaje nią być w innym, opada lub wzrasta zależnie od stopnia nasycenia pragnień używającego, nosi więc zawsze na sobie silne piętno podmiotowe i indywidualne. Wartość tym się wyraża, że nadaje o całą swą wysokość społecznego znaczenia posiadaczowi, jest więc wielkością stalą, zmienną jedynie w stosunku do zmian, zachodzących w całej sumie wartości danego gatunku, jest również bezwzględną, nie zależy bowiem od chwilowego stanu i nastroju jednostki, ale posiada znaczenie czysto przedmiotowe i na wskroś społeczne. Moglibyśmy ją nazwać również pewną szczególną odmianą użyteczności, mianowicie tą, która wypływa nie z użycia jej, ale z wyłącznego posiadania, a więc polega na znaczeniu, wpływie i wadze, jakie to posiadanie nadaje temu, kto może z niego korzystać, w przeciwstawieniu do tych, co są go pozbawieni.

Społeczeństwo, które zużytkowuje siły i zdolności wybitnych swych ludzi dla zaspokojenia chwilowych i bieżących potrzeb, ale nie posiada ich dla siebie, jako starego zrębu swej budowy duchowej, a z ich istnienia w swym łonie nie umie zrobić narzędzia swego wpływu i znaczenia na zewnątrz: społeczeństwo, które się chwyta takiej lub innej polityki pod wpływem nastroju, wywołanego warunkami chwili lub unoszącego je w różnych kierunkach temperamentu, ale niezdolne jest do wytknięcia sobie drogi na długą metę i kroczenia po niej z niezłomnością dziejowego pochodu; społeczeństwo, posiadające porywy moralne, ale pozbawione stałych podstaw moralności, które by z wierną silą trzymały w karbach jego postępowanie w powodzeniu i niepowodzeniu, w pomyślnych i niepomyślnych warunkach; słowem społeczeństwo, pozbawione miary wartości w ocenie zjawisk własnego bytu, a co za tym idzie i podstaw wartości w organicznym układzie swej budowy wewnętrznej, – społeczeństwo takie będzie zawsze pozbawione perspektywy w ocenie faktów własnego życia, będzie się zawsze kierowało podmiotowymi stanami swych zmiennych usposobień, będzie względnie polityczne, względnie rozumne i względnie moralne, a na każdy swój czyn dodatki dostarczy dość równoważnych czynów ujemnych, ażeby pierwszym odebrać wszelkie znaczenie.

Jesteśmy skazani na oscylowanie pomiędzy przejawami wielkości i małości, bo nie mając ugruntowanych pojęć o wartości zjawisk, stanów, faktów, ludzi i rzeczy, nie uważamy, iżby nas obowiązywało dziś to, cośmy uznawali sami za konieczne wczoraj, przy innym nastroju. W chwilach osobliwych, instynktem wiedzeni, pragniemy wykazać swą wartość na zewnątrz, gdy one przeminą, nie troszczymy się już wcale o naszą wartość wewnętrzną.

Naturalnym biegiem rzeczy, tą samą miarkę, którą my stosujemy do siebie, przykładają do nas i inni: uważają nas za naród użyteczny, który zrobił wiele dla kultury, a zwłaszcza dla cywilizacji świata, posiada swe zasługi i tytuły do wdzięczności, ale nie uważają nas za naród, posiadający wartość sam w sobie, za naród, którego indywidualność wyraźna i mocna narzucałaby się w stosunkach międzynarodowych jako wielkość, posiadająca znaczenie stałe, wywierająca wpływ równomierny, obliczalny i trwały. Szczycimy się chętnie uznaniem pierwszego rodzaju, zapominając o tym, że tylko ten drugi rodzaj uznania ma wagę dla naszej przyszłości.

„Przegląd Narodowy”, Kwiecień 1908 r.


 Tekst został opublikowany także w książce Zygmunt Balicki - Z doby przełomu myśli narodowej


[1] 5 listopada 1905 roku ulicami Warszawy przeszła demonstracja przeciwko postępowaniu władz rosyjskich, na skutek wydarzeń 1 listopada, kiedy wojska rosyjskie otworzyły ogień do protestujących, w wyniku czego zginęło ok. 40 osób, a kolejne 170 zostało rannych. W demonstracji wzięło udział ponad 200 tysięcy osób. [redakcja]
[2] Wydana w 1908 roku i budząca wiele kontrowersji obyczajowych powieść Stefana Żeromskiego. [redakcja]
[3] W społeczeństwie zdrowym zwalczanie polityki, prowadzonej przez mężów stanu dużej miary, nie wyklucza hołdu uznania dla jej twórców, może więc ono czcić równocześnie ich pamięć, chociażby kierunki ich polityki w przeszłości szły drogami rozbieżnymi. [redakcja]

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły