Stanisław Piasecki - Taka sobie czytanka

Raz do roku, około 1-go września, przepływa przez prasę fala niby to zainteresowania szkolnictwem: ukazują się artykuły wstępne z sakramentalnym tytułem: „Na progu roku szkolnego”, potem wzmianki kronikarskie o nabożeństwach, rozpoczynających nowy rok nauczania, wreszcie kilka reportaży o handlu zamiennym książkami, kłopotach rodzicielskich z sprawianiem nowych mundurów, przepełnieniu w klasach – i na tym koniec. Nawet przerażające obliczenie, zanotowane mimochodem w prasie, że w nadchodzącym roku dla miliona dzieci (wyraźnie dla miliona dzieci) zabraknie miejsca w szkołach polskich, czyli że powiększymy o cały milion liczbę analfabetów w Polsce, nie pobudza nikogo do głębszej refleksji. Są przecież sprawy ważniejsze: Abisynia, wybory, zmiana rządu...

Cóż dopiero mówić o podręcznikach szkolnych! Tu jakakolwiek kontrola opinii nie istnieje zupełnie. Kogóż to u nas obchodzi poza komisją oceny książek szkolnych w Ministerstwie Oświaty i kilku recenzentami (nierzadko grzecznościowymi) w czasopiśmiennictwie fachowym! Byle powieść, byle romans kryminalny, byle zbiorek wierszyczków osiemnastoletniego wierszoklety, wydany sumptem cioci – a już w całej prasie recenzje, wzmianki, czasem polemiki nawet. Podręczniki szkolne, rozchodzące się w dziesiątkach i setkach tysięcy egzemplarzy, urabiające dusze młodego pokolenia, kształtujące sposób myślenia młodzieży (a przynajmniej mające za zadanie kształtować to myślenie), znajdują się poza sferą zainteresowań krytyków, recenzentów, publicystów.

Nie jest to kamyczek wrzucony do cudzego tylko ogródka; do własnego także. Jeśli mi się dziś nasunął ten temat, to przyznaję szczerze: przez przypadek raczej. Chwila wolnego czasu i przejrzenie paczki nadesłanych do redakcji egzemplarzy recenzyjnych nowych książek szkolnych. Toteż i wybór książki, którą omówić tu wypadnie, jest przypadkowy. Nie wiem, czy zalicza się do lepszych, czy do gorszych. Ale jest to książka ważna: podręcznik nauki języka polskiego w siódmej klasie szkół powszechnych, a więc podręcznik, który zamyka nauczanie na pierwszym stopniu naszego szkolnictwa. Dalej już gimnazjum. Jest to więc książka, która dla olbrzymiej większości polskiej młodzieży, kończącej tylko szkoły powszechne, jest ostatnim podręcznikiem.

Przy tym książka to niebyle jaka. Zredagowała ją renomowana spółka: Juliusz Balicki i Stanisław Maykowski. Słyszało się tyle dytyrambów na cześć na wskroś nowoczesnej metody układania wypisów szkolnych przez tych właśnie dwóch autorów, że z niemałą ciekawością zabrałem się do przewertowania z górą czterystostronicowej książki, noszącej nie wiem dlaczego dożynkowy tytuł: „Niesiemy plon”. Nowoczesność metody przejawia się nie tylko w rodzaju tematów i rozkładzie treści, ale i w doborze autorów. Postulat Kadena-Bandrowskiego, powtarzany przez niego tylekroć na niedzielnych łamach „Gazety Polskiej”, aby do wychowania młodzieży dopuścić współczesnych pisarzy, a ograniczyć bakalarzy i „starzyznę literacką” w wypisach szkolnych – spełniony niemal w stu procentach. Wśród nazwisk autorów poszczególnych opowiadań: Juliusz Kaden-Bandrowski, Zofia Nałkowska, Maria Dąbrowska, Wacław Sieroszewski, Zygmunt Nowakowski, Piotr Choynowski, Ferdynand Goetel, Maria Kuncewiczowa, Beata Obertyńska, Ewa Szelburg-Zarembina, Jerzy Ostrowski, Stefan Themerson, Zofia Kossak-Szczucka, Hanna Mortkowiczówna. I to w znacznej przewadze ilościowej nad jedynym bodaj „belfrem” Maykowskim oraz „starzyzną literacką” Reja, Kochanowskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Wyspiańskiego, Kasprowicza, Konopnickiej, Asnyka, Sienkiewicza, Prusa, Reymonta, Orkana (Żeromskiego np. nie ma zupełnie).

Z „starzyzny literackiej” oczywiście wypisy. Natomiast pisarze współcześni dostarczyli opowiadań specjalnie napisanych, zamówionych na zadany temat. To właśnie stało się klęską książki. Kto wie, czy przy dużym zapasie dobrej woli nie udałoby się z dawniej wydanych powieści, nowel i opowiadań wyżej wymienionej ekipy pisarskiej wybrać wyjątków wcale sensownych do wypisów szkolnych. O kilka nazwisk trzeba by, rzecz prosta, tę ekipę wzmocnić, o kilka nazwisk niepotrzebnych zmniejszyć – i można by wypisy skleić wcale nieźle, jeśli już koniecznie współczesność literacka ma w podręcznikach szkolnych górować nad bądź co bądź świetniejszą przeszłością.

Natomiast eksperyment zamawiania specjalnych „kawałków” (a jest to eksperyment szeroko obecnie stosowany w układaniu podręczników szkolnych) wydał rezultaty żałosne. Z wyjątkiem kilku pisarzy – na palcach jednej ręki można ich wyliczyć: są to Nowakowski, Kaden-Bandrowski (a właśnie tak), Goetel i Nałkowska – którzy młodych czytelników potraktowali serio, dali rzeczy przemyślane, dobrze napisane, nie zalatujące ani tanim dydaktyzmem, ani dziecinnym seplenieniem (tak zwane, pożal się Boże, dostosowanie się do poziomu dziecka), słowem dali opowiadania, które dziecko zrozumie, a i starszy przeczyta z przyjemnością (najistotniejsze kryterium celności literatury dla młodzieży) – inni zrozumieli swe zadanie najopaczniej. Ogrom banału dydaktycznego tej książki działa wprost przygniatająco, a pozowanie starych byków na trzynastolatków doprowadzić może czytelnika do furii. Gdy dołączyć jeszcze do tego urzędowy optymizm, jakim tchnie każde opowiadanie, irytującą nieznajomość tematów, do których odważnie wzięli się współpracownicy książki, zafałszowanie współczesnego życia polskiego w jakiś kształt zupełnie nieprawdziwy i bezsensowny, a przy tym tępe zachłystywanie się państwowotwórcze – doprawdy niewesołe nasuwają się refleksje na temat naszego szkolnictwa.

„Nowoczesność” układu wypisów Balickiego i Maykowskiego przejawia się przede wszystkim w tym, że książka ma za zadanie wpoić w ucznia cześć dla pracy i kult pracy. Bardzo piękne zadanie. I są nawet państwa na świecie, które opierając się na entuzjazmie budowania nowego ustroju, czy potęgi narodu, potrafiły pójść jeszcze dalej; obudzić heroizm pracy. Ale gdy się do tego delikatnego tematu przystępuje w dzisiejszej Polsce, trzeba pamiętać, że u nas istnieje przede wszystkim zagadnienie bezrobocia. Co tu gadać o wyścigu pracy, gdy tej pracy w ogóle dostać nie mogą setki tysięcy ludzi, a przed młodym pokoleniem perspektywy rysują się jeszcze bardziej ponure! W wypisach Balickiego i Maykowskiego układa się wszystko sielsko- anielsko; uczeń od razu spostrzeże nieprawdę i straci do książki wszelkie zaufanie. Jedna Zofia Nałkowska, która w opowiadaniu „Jana Niestrzępa wyjazd i powrót” odważnie postawiła sprawę bezrobocia; jeden Nowakowski, który w opowiadaniu ,,Savoir vivre” wynalazł sobie tak przedsiębiorczych młodych ludzi, że potrafił uprawdopodobnić ich powodzenie życiowe. W innych opowiadaniach propagowanie kultu pracy nie nastręcza autorom i autorkom żadnych kłopotów. Ma być wyścig pracy? Zrobione!

Najklasyczniejsze pod tym względem jest opowiadanie Marii Dąbrowskiej, zatytułowane właśnie „Wyścig pracy”. Autorka „Nocy i dni” bez najmniejszego trudu ufundowała „Państwową Nagrodę Pracy”, którą w swej nowelce rozdaje zasłużonym w „pracy dla dobra bliźnich i dla podniesienia materialnego lub duchowego bytu szerokich warstw społeczeństwa”. W miasteczku Nieznanowie, w obecności samego pana radcy ministerialnego z Warszawy, na uroczystym bankiecie, nagrodę przyznano zarządowi miasta (a jakże!), Straży Ogniowej, Kółku Rolniczemu, doktorowi, który dokonał największej ilości operacji i nauczycielowi, który opuścił tylko trzy lekcje. Aliści podczas bankietu pana radcę zabolał ząb; trzeba było iść do dentystki; po drodze zobaczył pan radca przez okno pracującego nocą szewca i wysłuchał takiego o nim opowiadania pana ławnika miasta:

„– To szewc Zaruba. Znam go, A ten młody, to jego syn. Pomaga mu w robocie. Wszystkich dzieci jest sześcioro. Młodsze śpią już pewno z matką za tą zasłoną, którą pan widzi w głębi... Drugi syn, dziewięcioletni, pomaga ojcu w ten sposób, że sprzedaje gazety. W zeszłym tygodniu o mało nie zamarzł... A ja stąd znam tego szewca, że kiedyśmy ogłosili przetarg na robotę obuwia dla sierot w przytułku, to on dał najniższą ofertę. A potem, kiedy zobaczył te dzieci, rozpłakał się, i do każdych dziesięciu par zaczął dodawać jedną parę darmo. A teraz, kiedy mieliśmy tydzień dobroczynności, on się ofiarował darmo wyreperować tym dzieciom podarte obuwie. Przez dzień zarabia, a nocą reparuje te sieroce chodaki.

– Cóż za niezwykła bezinteresowność – szepnął pan radca Jarosz.

– Taki sobie czysty prostaczek – odparł młody pan ławnik. – Powiada, że nie może brać od tych, którym gorzej, niż jemu”.

Oto ideał społeczny, ideał pracy Marii Dąbrowskiej. Laureatka nagrody państwowej zdaje się nie rozumieć nawet, że propaguje najgorszą z istniejących form wyzysku: wyzysku pod płaszczykiem dobroczynności. Biedny, obarczony rodzinę szewczyna zapracowuje się w nocy, aby bezpłatnie dostarczyć butów do sierocińca miejskiego, a równocześnie z miejskich pieniędzy, których zabrakło na zapłatę dla szewca, odbywa się na ratuszu bankiet dla pana radcy z Warszawy… Wyścig pracy!

Albo np. opowiadanie akademika Choynowskiego „Obiad przy pracy”. Taki temat zadany. Chodzi o oczyszczanie miasta ze śniegu. Do pracy tej, wiadomo, najmują się w Warszawie bezrobotni. To nieraz ich jedyny zarobek przez całą zimę. Ale oczywiście akademik Choynowski o bezrobociu nic nie wie. Jego robotnicy, zamiatający śnieg, są w świetnych humorach i cieszą się, że zarobią pieniądze na wyprawienie świąt...

Jest w tem opowiadaniu jeszcze coś kapitalniejszego. Jednemu z robotników, Kwiatkowskiemu, nie przynieśli synowie obiadu. Powiada ktoś, że łobuzują się na ulicy. Na to jeden z towarzyszy pracy:

­­­– Do szkoły byście ich, Kwiatkowski, oddali... Ulica nic dobrego nie nauczy.

Bagatela! To akademik literatury nie wie, że w Polsce istnieje przymus szkolny? Że to nie jest kwestia ochoty, lub braku ochoty rodziców? I że, zresztą, na tej ochocie nikomu nie zbywa, ba, nawet starań usilnych nikt nie zaniedba, ale szkoły nasze nie mogą wszystkich dzieci pomieścić? I że wina za łobuzowanie się chłopaków Kwiatkowskiego spada nie tyle na ojca, ile ma państwo, które jeszcze dotąd dosyć szkół nie wybudowało? To przecież każdy uczeń wie; co więc sobie pomyśli o autorze, czytając to opowiadanie?

Drugim, obok szerzenia kultu pracy, zadaniem Wypisów Balickiego i Maykowskiego, jest wyrabianie w uczniach poszanowania dla państwa i jego instytucji. Bardzo chwalebna intencja, ale wymagająca wiele taktu i umiaru, aby nie przesolić. Można mieć pewne wątpliwości, czy nowelka Jerzego Ostrowskiego, opiewająca konieczność płacenia podatków („Marzenie Janka”), jako że temat nie bardzo jest nowelistyczny, osiągnie efekt zamierzony przez autora.

Uczą również wypisy Balickiego i Maykowskiego szacunku dla osób urzędowych. Temat policjanta dostała do opracowania Maria Kuncewiczowa („Pan Ruchlinger i pan Kubik”). Bardzo odpowiedzialny temat. Niestety, subtelna autorka „Dwóch księżyców” słabo orientuje się w rangach policji państwowej. Każdy uczeń siódmej klasy szkoły powszechnej natychmiast ją poprawi, że w policji polskiej nie ma sierżantów, tylko są przodownicy. I od razu jej sierżant Kubik stanie się postacią nierealną, mityczną.
Z nowelki pozostanie więc tylko druga postać, gołębiego serca Ruchlinger, dowód dbałości redaktorów wpisów o mniejszość żydowską w Polsce. Jest jeszcze w innym opowiadaniu, (Marii Dąbrowskiej „Szpital”) panna Sara Szydło, która wyśpiewuje znaną piosenkę Niewiadomskiego „Indele i Mendele” w jakiejś dziwnie przekręcone wersji. Natomiast o mniejszościach słowiańskich: białoruskiej i ukraińskiej w całych wypisach głucho. To widocznie nie ważne.

Zofia Kossak-Szczucka opracowała temat o dobrych kilka stopni wyższy w pragmatyce służbowej: pan starosta. Obrazek z ostatniej powodzi. Powodzianie, wyratowani przez dzielnych żołnierzy, stoją na wzgórzu bezradni ze swym dobytkiem. Zajeżdża auto z panem starostą i jego świtą:

„Wysiadłszy z auta, idą wprost ku znękanej gromadzie. Starosta przodem. Energicznym głosem zapytuje o nazwiska i ilość zebranych. Towarzyszący mu sekretarz odczytuje głośno spis, gdzie i na ile osób przygotowane są kwatery. Nie zabraknie pomieszczenia dla nikogo. Bydło i konie mają już przydzielone miejsca na dobrych pastwiskach”.

Styl komunikatów PAT[1].-a zachowany świetnie. Ale co będzie, jeśli książka zawędruje w okolice, gdzie w czasie powodzi było niezupełnie tak patowsko? Czy opowiadanie Kossak-Szczuckiej przyczyni się tam przez porównanie do wzmocnienia autorytetu pana starosty? Jakoś tę starościńską propagandę trzeba chyba robić zręczniej, jeśli ma być skuteczna.

W jeszcze bardziej oficjalny ton uderza Piotr Choynowski w opowiadaniu „Wojna w gminie”, Ale bo też przypadło mu w udziale opisać drogę służbową i samego pana ministra:

 „Poszła Grzesikowa skarga z gminy do starostwa, ze starostwa do województwa w Krakowie, z województwa do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W każdym urzędzie właściwi urzędnicy przeglądali te papiery, dodawali swoje orzeczenie i posyłali dalej. Aż doszły do samego Pana Ministra.

Siedział Pan Minister za biurkiem u siebie, w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, w Warszawie na Nowym Świecie. Biurko miał zawalone papierami, bo schodziły się doń sprawy z całej Polski. Wyższy urzędnik podawał mu co chwila nową plikę, a Pan Minister przeglądał orzeczenia, porównywał, żądał wyjaśnień – i wreszcie decydował krótko”.

Pomińmy już tu kwestię ortograficzną, czy według obowiązującej w szkołach pisowni Akademii Umiejętności i jej zasady, że wielkie litery są przywilejem imion własnych, pisownia „Pan Minister” jest prawidłowa; pomińmy wątpliwości stylistyczne, czy zwrot o sprawach, które się same schodziły do pana ministra, jest najszczęśliwszy w podręczniku szkolnym; pomińmy nawet dociekania, czy opis drogi służbowej i automatycznej wędrówki skargi Grzesika do samego pana ministra, nie wprowadza w błąd młodzieży co do zasad procedury administracyjnej; ale czy doprawdy dawne opowiadania o królu chłopków z czytanek szkolnych nie były jednak lepsze w tonie od tej pompy uroczystej?

Dość już przykładów z tej beczki, Pozostaje jeszcze cała obszerna dziedzina zagadnień ekonomicznych, obszernie traktowanych w wypisach. Głównym ekonomistą jest – kto by się tego spodziewał – prezes Polskiej Akademii Literatury, Wacław Sieroszewski. Autor świetnych opowiadań egzotycznych przedzierzgnął się w bajkopisarza gospodarczego i opowiada trzynastoletnim berbeciom, jak to pan Bilans Handlowy i jego sekretarz pan Komitet Ekonomiczny zwołali do Gdyni zjazd panów Ryżu Łuskanego, Daktyla, Cynamonu, Cukru, Cementu i Węgla, oraz pań Mąki, Słoniny, Herbaty, Bawełny itd. dla obrad nad sprawami eksportu i importu.

Wygłasza przy tym prezes Sieroszewski przez usta bohaterów swojej bajki szereg śmiałych poglądów. Atakuje przede wszystkim z furią traktaty handlowe, zawarte przez Polskę:

„Chodzi właśnie o te traktaty. Okazały się one dla nas niekorzystne, rujnujące. Musimy dążyć do ich zmiany, z uwzględnieniem, oczywiście, obopólnych interesów. Nad tym właśnie będziemy obradować”.

Polityka traktatowa ministra Floyar-Reichmana budzi istotnie szereg poważnych wątpliwości. Ale czy czytanka dla szkół powszechnych jest najwłaściwszym terenem dla tego bądź co bądź sensacyjnego ataku prezesa Akademii Literatury na ministra przemysłu i handlu? Zaniepokoić się powinien również minister skarbu. Prezes Sieroszewski robi rewolucję na giełdzie, grając na zwyżkę dolara i funta, których kurs wynosi obecnie 5.30 i 26.30. Tymczasem w opowiadaniu Sieroszewskiego czytamy:

„Ameryka za dolar dostanie 8 razy więcej złota, niż Polska za swoją złotówkę, Anglia za funt szterling dostanie 43 razy tyle, co dadzą za złotówkę”.

Zaś już zupełnie antypaństwowy jest defetyzm gospodarczy, jaki szerzy prezes Sieroszewski, przewidując spadek złotego:

„W interesie wszystkich obywateli jest, aby import i eksport były co najmniej w równowadze, a nawet lepiej, żeby eksport był większy. Tymczasem u nas, w Polsce, import rośnie z roku na rok, a eksport maleje. Mamy tak duże zapasy złota, że jego odpływ z Banku Polskiego jeszcze nie oddziałał na zmniejszenie wartości złotego. Lecz może i to nastąpić niebawem, jeżeli nie zapobiegniemy zbyt wielkiemu importowi i nie zwiększymy wywozu naszych wyrobów zagranicę…”

Panie ministrze przemysłu i handlu do dymisji!

Ale żart na bok. W tej nieprawdopodobnej szkolnej czytance, w której przez nikogo niepoprawiony staruszek – literat wypisuje duby smalone o poważnych zagadnieniach ekonomicznych, jest także oda na cześć... weksla (Stefana Themersona: „Kłopoty Franciszka Szerszy”).

Są opowiastki Maykowskiego o poetach i pisarzach zaczynające się tak:

„Pod wieloramienną lipą siedział Jan Kochanowski i gładził brodę długą”.

Albo:

„Był znany wszystkim, najpierw w Polsce, a potem na całym świecie. Z jego pięknie urządzonego gabinetu w Warszawie rozchodziły się (!) po naszym kraju, a później w przekładach na obce języki, i po innych krajach, ogromne powieści, które największą radość sprawiały czytelnikom (!). Odgadł już każdy i każda z was, że to był Henryk Sienkiewicz”.

No i jest na końcu słowniczek trudniejszych wyrazów, w którym uczniom siódmej klasy wyjaśnia się, że ornat jest to „wierzchni strój kapłański wkładany przy odprawianiu mszy”, że dentysta jest to „lekarz lub technik, leczący chore zęby i wstawiający zęby sztuczne”, i że wyrażenie „dać łupnia”, znaczy „pobić, pogromić”. Są wreszcie w tym słowniczku i wyrażenia, które uczniowie z pewnością lepiej by potrafili objaśnić autorom czytanki. Bo gdy np. autorzy podręcznika twierdzą, że „sierpowy” jest to „silne uderzenie w twarz, pozostawiające znak w kształcie sierpa”, to uczniowie, interesujący się żywo boksem, wiedzą doskonale, że niekoniecznie w twarz, i niekoniecznie pozostawiające ślad, a już tym mniej ślad w kształcie sierpa – tylko że jest to po prostu cios bokserski, zadany ręką niewyprostowaną, ale zgiętą sierpowo.

Uwaga na podręczniki szkolne!


Tekst pochodzi z książki Stanisław Piasecki - Prawo do twórczości


[1] Państwowa Agencja Telegraficzna. Międzywojenny odpowiednik dzisiejszej Państwowej Agencji Prasowej. [redakcja]

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły