Stanisław Piasecki - Produktywizm, styl i moda

Maszyna do pisania była mi zupełnie niepotrzebna. Po pierwsze: nie umiem pisać na maszynie. Po drugie: mam dość czytelny i wyraźny charakter pisma, który zecerom[1] nigdy nie sprawiał większych kłopotów. Wreszcie: w wariackim tempie pracy dziennikarsko-publicystycznej, do jakiego zmuszają dzisiejsze warunki, nie miałbym czasu na opanowywanie tajników maszynowego pisma. Nie jest to bowiem wcale, jakby się zdawać mogło, sprawa tylko techniki palcowania, stosunkowo jeszcze najłatwiejszej do zdobycia. Rzecz wymaga przede wszystkim zmiany techniki myślenia pisarskiego, od szeregu lat związanego psychofizyczne z ruchami ręki, trzymającej pióro, wytworzenia w sobie techniki myślenia nowej, wiążącej się z procesem wystukiwania liter na maszynie. A to już nie jest takie proste. U większości moich kolegów, którzy zaczęli pisać na maszynie, obserwuję objawy zepsucia stylu i spłycenia myśli. Znak nieomylny, że osiągnięcie biegłości palcowej w pisaniu maszynowym, nie odbywa się równolegle z psychicznym procesem przestawiania techniki myślenia pisarskiego.

Dlatego też miałem i mam stosunek zdecydowanie negatywny do gorączkowego umaszynowienia pracy pisarskiej publicystów i literatów naszego pokolenia. Może pokolenia następne, które za młodu już nawykną do maszyny, znajdą się w innej sytuacji. Nam jeszcze wystarcza pióro (tyle, że wieczne) i bodaj lepiej odpowiada.

Aliści... I tu właśnie jest cała historia:

Było to przed kilku laty. Zaczęło się od telefonów. Uprzejmy, żeby nie powiedzieć słodki głos. Lawina argumentów. „Wszyscy dziennikarze i wszyscy literaci już używają maszyny do pisania”. Wczoraj nabył maszynę ten, dzisiaj tamten, jutro dochodzi do skutku transakcja z owym. „Szanowny pan również powinien iść z duchem czasu”. Obietnica najdogodniejszych warunków. Prośba o zapoznanie się z najnowocześniejszą maszyną do pisania, jakiejś amerykańskiej firmy, której to firmy mój telefoniczny rozmówca ma zaszczyt być reprezentantem. Byłem nieustępliwy – i telefony po jakimś czasie szczęśliwie urwały się.

Aż któregoś popołudnia dzwonek w mieszkaniu. Jakiś pan w „sprawie osobistej”. Po kilku chwilach rozmowy poznałem ten sam słodki głos z telefonu, Ale już nie miałem możności dojść do słowa. Zostałem dosłownie zalany potokiem wymowy. Gdy zaś drzwi za przybyszem się zamknęły i znalazłem się, przytomniejąc, znów sam, na biurku stała maszyna do pisania, pozostawioną „na próbę”. Oczywiście bez żadnych zobowiązań. Tylko na próbę.

Dalszy ciąg już prosty. Idiotyczne uczucie zażenowania, że bądź co bądź miało się maszynę u siebie przez kilka tygodni i parę razy stuknęło się na niej (nie nabierając zresztą wcale entuzjazmu). Potem druga wizyta agenta, znów potoki wymowy, chwila słabości („Ach, żebyś się raz już od niego odczepić!”) – i podpisanie weksli (dogodne raty!) na sumę kilkuset złotych. W kusym budżecie dziennikarskim wyrwa poważna. Toteż po paru miesiącach maszyna (nietknięta) powędrowała do lombardu za jedną szóstą ceny kupna i tam do dzisiejszego dnia spoczywa. Płacę od niej procenty...

Ale to jeszcze wyjście najszczęśliwsze. Bo gdybym maszynę miał w domu i nie daj Boże, przyzwyczaił się do niej – zostałbym już na całe życie niewolnikiem wielkiego przemysłu maszyn do pisania. Uświadomiłem to sobie przed kilku dniami, gdy znowu w telefonie odezwał się słodki głosik: „Szanowny pan zadowolony z maszynki, nabytej u nas? No, tak, oczywiście, nie mam o co pytać. Ale teraz dopiero mamy coś dla szanownego pana. Najnowocześniejszy typ, który świeżo nam przysłano z Ameryki. Masa ulepszeń. Ta maszyna, którą szanowny pan nabył przed trzema laty jest już przestarzała”... Odpowiedziałem coś takiego, że przypuszczam, ani następny telefon, ani wizyta agenta w domu, już mnie nie czeka. Niech się martwią ci, którzy dali się uwikłać. Ja jeszcze wywinąłem się stosunkowo tanim kosztem – szajlokowskimi[2] procentami w lombardzie.


Dlaczego opowiadani tu tę bardzo zresztą zwykłą historię?     

Przyszła mi ona świeżo na myśl przy czytaniu świetnego artykułu Bogdana Suchodolskiego „W sidłach produktywizmu”, zamieszczonego w „Pionie”. Artykuł ten to rara avis[3] w naszej publicystyce literackiej. Miele się nieustannie stare komunały, kwili się sentymentalnie nad losem bezrobotnych, rozdziera się szaty, że panuje głód i nędza, a równocześnie amerykańscy farmerzy topią nadprodukcję zboża w morzu – i, kilka wierszy dalej, zachłystuje się tzw. nowoczesnością, wychwala się pod niebiosa tempo postępu maszynizacji[4]. Nigdzie ani cienia próby pogłębienia zagadnień ekonomicznych wciskających się w każdą komórkę naszego życia, decydujących o typie naszej kultury, wysuwających się na czoło spraw, jakie przyjdzie nam już niedługo rozstrzygać w obronie zagrożonej cywilizacji.

Suchodolski porusza w swoim artykule sprawę ważną, sprawę najistotniejszą bodaj w dzisiejszych czasach, sprawę terroru produkcji. Produkować, produkować, produkować! – oto hasło, które słyszymy zewsząd. Lekarze kryzysu głowią się, jak wzmóc produkcję, bo przecież to tylko może przywrócić zachwianą równowagę, plany reformy gospodarczej układane są pod kątem widzenia odbudowy rynku zbytu. Tylko jakoś nie poddaje się krytyce samej zasady, nie myśli się o tym, że wściekłe tempo produkcji przemysłowej wyprzedziło proces narastania istotnych potrzeb społeczeństwa, że jakiś czas udawało się te potrzeby tworzyć sztucznie, narzucać – aż przeciągnięta struna musiała pęknąć i przyszedł tzw. kryzys.

Opowiedziana powyżej historyjka o maszynie do pisania jest typowa. Dlatego, że jakiś fabrykant amerykański wyprodukował pewną ilość maszyn do pisania i chce je produkować dalej, bo daje mu to duże zyski – narzuca się nam gwałtem potrzebę, której jeszcze nie odczuwamy, bez której moglibyśmy się doskonale obejść. Dlatego, że przedstawiciel owego fabrykanta w Polsce chce czerpać zyski z pośrednictwa, a jego agenci zarabiają procent od każdej sprzedanej maszyny – my mamy obowiązek podwyższać nasze budżety o wydatek na niepotrzebną nam maszynę do pisania, zaharowywać się jeszcze bardziej, dociągać zarobki do coraz to podnoszącej się przez tzw. postęp techniczny skali życia. Daliśmy się raz złapać – jutro przyniosą nam nowy, nowocześniejszy typ maszyny.

Wytwarza się w ten sposób jakieś błędne koło. Puszczonej raz w ruch lawiny produkcji, rosnącej z szybkością postępu geometrycznego, nie sposób powstrzymać. Powstrzymanie – oznacza zamknięcie fabryk, bezrobocie, głód. A tymczasem tworzone sztucznie potrzeby dla skonsumowania tej produkcji, które zrazu dotrzymywały kroku postępowi geometrycznemu techniki, stanęły dęba. Życie człowieka nie wyczerpuje się przecież w zaspakajaniu potrzeb materialnych i gdy zaspakajanie tych potrzeb (nadmiernie sztucznie tworzonych) zaczyna zużywać zbyt wiele energii, gdy zaczyna zamieniać człowieka w niewolnika, gdy uniemożliwia mu życie duchowe, wytchnienie, skupienie się – musi zrodzić się bunt. Nie chcemy, żeby rządził nami interes produkcji, żeby przemysł dyktował nam, jakie mamy mieć potrzeby – stosunek musi ulec odwróceniu. Narastanie naszych potrzeb niech wykreśla rozmiary produkcji. 


Sprawa produkcjonizmu jest więc nie tylko sprawą ekonomiczną, ale jest – i może przede wszystkim – sprawą kulturalną. Suchodolski słusznie położył w swoim artykule nacisk na tę stronę zagadnienia, ustalając, że przez produkcjonizm[5], którego hasłem jest ciągła nowość, uniemożliwia się człowiekowi nawiązanie trwalszego stosunku z dziełami twórczości, ustala się stosunek konsumpcyjny. Co gorsze, odciska się to również na psychice twórców, którzy stają się coraz bardziej wytwórcami, goniącymi za efektem chwili i mody.

Rzecz zazębia się w tym punkcie o przyszłość naszego życia artystycznego. Byliśmy do niedawna bardzo dumni, że minionemu okresowi bezstylowości schyłku XIX-go i początku XX-go wieku przeciwstawiamy wolę stworzenia właśnie – stylu. Stylu, który dla braku innego terminu określamy mianem stylu nowoczesnego. Dziś, oglądając się za siebie, konstatujemy już z niepokojem, że duma stylotwórcza nie znajduje dotąd potwierdzenia w rzeczywistości. Próby tworzenia stylu ciągle przeżera uganianie się za modą. Nieopatrznie postąpił ten, kto np. mieszkanie swoje umeblował nowocześnie. Meble sprzed kilku lat stają się już dziś – niemodne. Bezpieczniej zaufać staremu, poczciwemu Biedermayerowi[6]...

Ta nieustanna płynność, to wypieranie nowości przez nowość i mody przez modę, przeniesione w dziedzinę sztuki z nakazów produkcjonizmu w przemyśle – stanowi niebezpieczeństwo groźne dla kultury. Niebezpieczeństwo, które pora już sobie uświadomić. I rozpocząć walkę.


Tekst pochodzi z książki Stanisław Piasecki - Prawo do twórczości


[1] Wysoko kwalifikowany pracownik zecerni wykonujący skład ręczny lub maszynowy na potrzeby druku typograficznego [redakcja]
[2] Od lichwiarza Shylocka z Kupca weneckiego Williama Shakespeare’a [redakcja]
[3] [łac.] „biały kruk” [redakcja]
[4] Chwalebny wyjątek stanowią: Zygmunt Raczkowski (szkoda, że swoich licznych artykułów przeciw maszynizacji nie wydał dotąd w książce) i Adam Doboszyński, autor „Gospodarki narodowej”. Obaj stoją pod wielkim wpływem chestertonowskiego dystrybucjonizmu. (Przypisek późniejszy).
[5] Suchodolski używa terminu produktywizm. Termin ten nie wydaje mi się szczęśliwy, jako pochodzący raczej od słowa „produkt”, niż od słowa „produkcja”.
[6] Biedermeier – mieszczański styl w architekturze wnętrz powszechny w I połowie XIX wieku w Europie Środkowej (przede wszystkim Niemczech i Austrii). Nazwa pochodzi o nazwisk Biedermanna i Bummelmeiera –bohaterów wierszy A. Kussmaula, S.F. Sautera i L. Eichrodt’a - będących humorystycznym uosobieniem niemieckiego drobnomieszczaństwa. [redakcja]

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły