Stanisław Piasecki - Podróż bez hamulców

Jest coś groźnie złowrogiego w braku oporu, jakiego doświadcza na swej drodze powieść L. F. Celine’a ,,Podróż do kresu nocy”, świeżo przetłumaczona na język polski. Przyszła do nas z Francji, poprzedzona niebywałym rozgłosem. Krytyka francuska od lewicowca Valery'ego do rojalisty Daudeta powitała ją entuzjastycznie jako nowe objawienie literackie. Sugestia zagranicznego patentu na genialność zrobiła oczywiście i w Polsce swoje. Biję się w piersi, bo nie jestem bez winy. Nie znając francuskiego oryginału i przed wyjściem z druku polskiego wydania, zamieściłem kilka miesięcy temu w ,,ABC literacko-artystycznym” wyjątek (nieszkodliwy i obojętny zresztą) z mającej się ukazać książki. Na rachunek paryskich zachwytów nacjonalisty Daudeta nad całością.

Grube, z górą sześćsetstronicowe tomisko powieści Celine’a długo leżało na moim biurku nierozcięte. Aż zrobił się w Polsce taki szum i hałas wokół tej książki, tyle się naczytało na jej temat superlatywów w recenzjach po dziennikach i tygodnikach (nawet i Radio udzieliło gościny dla jej zachwalania trzystutysięcznej rzeszy słuchaczów), że trzeba już było, nie zwlekając, zabrać się do osobistego sprawdzenia walorów nowego arcydzieła literackiego.

Naprzód zdumienie, a w miarę przegryzania się ku końcowi tomu – przerażenie, Jak to? Więc doszliśmy do tego, że o takiej książce można w ogóle rozprawiać z czysto literackiego punktu widzenia? Że można ją klasyfikować kryteriami normalnie stosowanymi do dzieł sztuki? Podnosić tzw. śmiałość autora i ględzić co najwyżej o rozszerzeniu pojemności tematów w piśmiennictwie? Piać z zachwytu nad „postępem” powieściowego obnażania duszy ludzkiej?

Muszę powiedzieć od razu, że nie jestem w stanie myśleć o „Podróży do kresu nocy” tzw. kategoriami literackimi. To wcale nie jest ważne, czy Celine stworzył dzieło sztuki, czy wzbogacił piśmiennictwo, jakich miał poprzedników i o ile dalej poszedł od nich. Ta książka jest przede wszystkim przerażającym dokumentem socjologicznym. A jeszcze bardziej przerażające jest przyjęcie, z jakiem się spotkała.

Ludzie, którzy choćby literacko mogą rozsmakowywać się w powieści Celine’a – to żywe trupy. Zgniłki, które lada podmuch nadciągającej burzy strąci z drzewa. Entuzjazm krytyki francuskiej dla „Podróży do kresu nocy”, każe głęboko zastanowić się nad bolszewicką diagnozą o „zgniłym Zachodzie”, Setki tysięcy egzemplarzy nakładu powieści Celine'a we Francji, zdają się świadczyć, że ta warstwa narodu francuskiego, która od Wielkiej Rewolucji zdobyła sobie prawo reprezentowania Francji i przemawiania w jej imieniu: burżuazja francuska i jej elita inteligencka, znajduje się w fazie rozkładu. I że rozkład ten ogarnia wszystkie jej odcienie polityczne. Jeśli nawet nacjonalista, Leon Daudet, jest „oczarowany” Celinem – to tfu, do diabła z takim nacjonalizmem, to tylko bluff i nic więcej. Prawdziwy nacjonalizm francuski dopiero się narodzi. Może wyjdzie z warstwy chłopskiej, której smród rozkładu mieszczaństwa francuskiego, opiewany przez Celine’a musi być równie wstrętny, jak jest przyjemny paryskim snobom literackim.

O, bo powieść Celine’a jest w każdym swym włóknie produktem zadymionego, cuchnącego rojowiska miejskiego. Bohater „Podróży do kresu nocy”, Bardamu, wielkomiejski łazik, alfons, symulant, szantażysta, koczownik ulicy jest mieszczuchem do szpiku kości. Mieszczuchem prawdziwym. Potargał wszystkie więzy, łączące człowieka z żywym organizmem świata, nienawidzi przyrody całą siłą nienawiści. „Przyroda jest czymś strasznym, i nawet, gdy jest zdecydowanie oswojona, jak w Lasku Bulońskim, jeszcze budzi pewien rodzaj trwogi u prawdziwych mieszczuchów” – czytamy zaraz na pierwszych stronach książki, Bardamu nie znosi ani liryzmu, ani eposu przyrody, nie odczuwa potrzeby ani błękitu nieba nad sobą, ani słońca. Jego żywiołem jest ulica. „Nie warto się szamotać, wystarczy czekać, skoro wszystko musi się kończyć rozgrywaniem na ulicy. Ona tylko ma znaczenie w gruncie rzeczy” – to wyznanie wiary Bardamu. Ulica i noc. Bardamu, jak nietoperz, potrzebuje nocy. Noc go pasjonuje, a nie dzień. Zgłębić noc do dna[1]. I bez zobowiązań. Jak podróżnik. Niefrasobliwa podróż – bez hamulców.

Cała książka jest jednym wielkim upajaniem się bezhamulcowością. To jest ów wynalazek Celine’a, który propaguje na każdej stronie. Rób co chcesz, co ci sprawia przyjemność i co ci się podoba. „Ty robisz akurat to, co masz ochotę robić. To właśnie jest ważne. To tylko bierze się w rachubę” – mówi do Bardamu jego kochanka (prostytutka z domu publicznego, przy której spełniał funkcje alfonsa). Jakieś tam skrępowanie społeczne, poczucie przynależności do zbiorowości, moralność? „Na moralność ludzką gwiżdżę, na potęgę, jak zresztą wszyscy” – powiada Bardamu. Godność osobista? „Wyrzekłem się od dawna wszelkiego rodzaju miłości własnej”.

Z takim bagażem wszelkie hamulce są już oczywiście zbędne. Można odbywać podróż poprzez wszystkie podłości, aż do dna nocy. Na wojnie być łazikiem i dekownikiem, a w szpitalu wojskowym symulantem, co zresztą, jako że taka teraz moda, można obficie podlać sosem pacyfistyczno-humanitarnym. Ale ten humanitaryzm nie przeszkodzi wcale już później, w cywilu i po wojnie, uczestniczyć w planie zamordowania staruszki Henrouille, bo wiedzieć o tym planie i nie przeciwdziałać mu. Ba, ma nawet Bardamu dla morderców słowa pełne pobłażania:

„Czyż życie dobrze się z nimi obchodzi? Więc nad kim i nad czym mieliby się litować? Po co? Nad drugim?”.

Z takim bagażem można przechodzić od jednej kobiety do drugiej, stać się alfonsem, unikać pracy, wszędzie i zawsze być malkontentem, widzieć to tylko, co złe, wagabundować się po święcie, pasożytować, nigdzie miejsca nie zagrzać i dorobić sobie do tego teoryjkę: „Im dłużej siedzieć w jakimś miejscu, tym bardziej; rzeczy i ludzie obnażają się, psują i zaczynają cuchnąć umyślnie dla was”.

A wreszcie, gdy się już przeszło przez wszystkie upodlenia i zgłębiło wszystkie świństwa, właśnie ciężar przerzucić na innych obnażeniem się, wykrzyczeniem najordynarniejszymi słowy: Patrzcie, taki jestem i nie wstydzę się tego! Wy się też nie wstydźcie! To niezdrowo się wstydzić. I za Freudem pacierz: „Człowiek się uspokoi dopiero wtedy, gdy wszystko zostanie powiedziane raz na zawsze, wówczas nareszcie będzie cicho i nie będzie się już bał milczeć”.

Och, jak teraz lekko, gdy się już poddało zabiegowi ekshibicjonizmu moralnego! Te sprawy, które człowieczeństwo nakazuje załatwiać w sobie, z sobą i z Bogiem, te rozrachunki z upadków, których rachmistrzem jest sumienie, które rzeźbią duszę ludzką i hartują – odbyte publicznie. Albo to ja sam? Albo wy, w mniejszym i większym stopniu, nie macie podobnych upadków za sobą? Dźwigajmy je razem! Że zaś tam, kto słabszy, pod tym ciężarem się ugnie, to już furda. Tym lepiej. O ileś tam świń na świecie więcej. Bardamu się pomnożył. A w towarzystwie zawsze lżej być świnią.

Jest coś najohydniejszego w wszelkim ekshibicjonizmie, który jest niczym innym, jak zrzucaniem ze siebie odpowiedzialności, dzieleniem się tą odpowiedzialnością za siebie z innymi i wbrew ich woli. To coś, jakby podrzucanie skradzionego przedmiotu. Celowała w tym przedrewolucyjna literatura rosyjska od Dostojewskiego. Gniję ja – gnij i ty. Na tych zaś, którzy by chcieli gnilny kłąb oblać wapnem, gotowy fortel: Wara! Ta zgnilizna ukazana jest w sposób genialny. To wielka literatura!

Dostojewszczyzna, panująca w przedrewolucyjnej literaturze rosyjskiej, dokonała procesu rozkładu elity rosyjskiej do końca. Gdy przyszła burza od dołu, nie było się komu oprzeć naporowi. Przyszły, bo w tych warunkach musiały przyjść do władzy, inne warstwy narodu. Warstwa górna, zdegenerowana, została wycięta. Nie było już czasu jej uzdrowić. A wraz z nią poszły na zatracenie nagromadzone przez nią wartości kulturalne, które mogły być cennym wkładem w budowę życia narodowego. Teraz, trzeba tam wszystko zaczynać od nowa.

Ekshibicjonizm Dostojewskiego to przy ekshibicjonizmie Celine'a dziecięce kwilenie. Pojętny uczeń prześcignął mistrza o tyle długości, ile chciał. Strach pomyśleć o ile bardziej gwałtowne musi nastąpić teraz działanie, tym więcej, że nie napotyka na żaden odpór. Ukazanie się książki Celine’a, a w jeszcze większym stopniu entuzjastyczne przyjęcie, jakiego ona doznała we Francji – to symptom burzy, jaka musi tam pójść od dołu, jeśli natychmiast nie nastąpi reakcja, która by z dzisiejszej inteligenckiej warstwy narodu francuskiego odizolowała to jeszcze, co zdrowe.

Ale to sprawy dalekie. Mamy swoje, bliższe. Książka Celine'a ukazała się już w przekładzie polskim. Nieodpowiedzialne snoby robią dookoła niej huczek. Tej propagandzie trzeba ukręcić łeb jak najprędzej[2].


Tekst pochodzi z książki Stanisław Piasecki - Prawo do twórczości


[1] W ankiecie „ABC” Kazimierz Wierzyński uczynił słuszną uwagę, że polskie tłumaczenie tytułu powieści: „Podróż do kresu nocy” rozmija się z intencjami Celine'a. Chodzi o podróż w głąb, czy nawet do dna nocy.
[2] Artykuł ten pisany był w grudniu 1933 roku. W roku następnym odbył się w Moskwie wielki kongres pisarzy proletariackich, na którym Karol Radek mówił: „Dobrze, kiedy utwory Celine’a, Joyce’a i innych działają rozkładowo na świat burżuazyjny na Zachodzie, ale utwory tych autorów nie mogą być czytane u nas, w ZSRR”.

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły