Stanisław Piasecki - Myśli o prawie

W podręcznikach uniwersyteckich, dla wpojenia w studentów prawa znaczenia pojęcia: „praworządność”, znaleźć można budującą historyjkę o jakimś spryciarzu, który pod koniec zeszłego stulecia pierwszy we Francji wpadł na pomysł korzystania z elektryczności bez licznika. Przyłączył się po cichu do sieci elektrycznej, ściągał prąd i uruchomił nim swoją fabryczkę. Zdawałoby się, że kwalifikacja tego pomysłu dla nikogo nie może ulegać żadnej wątpliwości: zwykła kradzież. Spryciarz stanął przed sądem i został uniewinniony. Bowiem obrońcy oskarżonego uczenie wywiedli, że kradzież jest to według obowiązującego ustawodawstwa przywłaszczenie cudzej rzeczy. Prąd zaś nie jest rzeczą. Więc nie ma kradzieży. Nullum crimen sine lege – nie ma przestępstwa bez ustawy. Sędziowie nisko pochylili głowy przed starą rzymską zasadą prawną i ogłosili wyrok uniewinniający, aby stało się zadość praworządności. Natomiast w parlamencie zgłoszono nowelę do kodeksu karnego, rozszerzającą pojęcie kradzieży również i na przywłaszczenie cudzego prądu. Od tej pory kto kradnie prąd stał się złodziejem. Przedtem nim nie był, bo nie było odpowiedniej ustawy...

Historia ta, bardzo serio traktowana przez podręczniki prawnicze, uzmysławia może najlepiej, jak wskutek tresury prawniczej punkt ciężkości naszych pojęć o sprawiedliwości przeniósł się z kryteriów sumienia na kryteria formalne. Nie to, co w naszym sumieniu uznajemy za przestępstwo, jest przestępstwem, ale dopiero to, co za przestępstwo uzna w ważny sposób uchwalona ustawa. Zrozumiano?


We wsi Krzyże w powiecie tarnowskim w dobrach ks. Sanguszki (tego samego ks. Sanguszki, który na międzynarodowym zjeździe magnatów, jaki odbył się niedawno w Wiedniu, stwierdził, że wielkiej własności w Polsce dzieje się stosunkowo najlepiej w porównaniu z innymi państwami) – w tych to więc dobrach ks. Sanguszki pracował już 28 lat fornal[1] Stanisław Pypeć. Zharowany, zniszczony pracą fornal Pypeć, ojciec dziewięciorga dzieci, marzył o rychłej emeryturze, jaka będzie mu się należała po wysłużeniu 30 lat, a ciężka to była, fornalska harówka. Została po niej Pypciowi trwała pamiątka: kopnięty kiedyś przez konia, stracił władzę w ręce. Odtąd już stał się stróżem nocnym, w dzień zaś, od 10-tej rano do 5-tej po południu rąbał drzewo i nosił wodę, w czym mu pomagało bez żadnej dopłaty dwoje dzieci. A wynagrodzenie? 37 zł kwartalnie, 150 kg. żyta, 75 kg. pszenicy, litr mleka zimą i dwa litry latem. Któregoś dnia Pypeć został wezwany do administratora majątku. Redukcja! Wypowiedzenie! Fornal Pypeć własnym uszom nie wierzył. Co?! Po dwudziestu ośmiu latach? Bez powodu? Dlatego, że jakaś tam redukcja?

– Panie administratorze! Na miłość boską! Co ja pocznę ze sobą? Z czego będę żyć? Mam przecież dziewięcioro dzieci!

– Nie trzeba było robić tyle dzieci – odpowiedział krótko pan administrator. Spieszyło mu się widać na brydża.

Fornal Pypeć wrócił do domu, przeżuwając przez całą drogę słowa administratora. Co robić? Jak się ratować? Wszystkie prośby w kancelarii zarządu dóbr na nic się nie zdały. Wyprawa do Tarnowa i wystawanie po dygnitarskich przedpokojach – także. Termin, w którym trzeba było opuścić mieszkanie, zbliżał się. A w domu już głód. Któregoś dnia poszła Pypciowa do miasta sprzedać ostatnie trzy kury, za które otrzymała 4 i pół złotego. W tym czasie, gdy ona była na targu, zrozpaczony Pypeć wziął siekierę i wymordował, jedno po drugim, pięcioro swych dzieci. Czworo było nieobecnych w chałupie.

Nullum crimen sine lege – nie ma zbrodni bez ustawy.

Redukowanie pracownika po dwudziestu ośmiu latach służby nie jest zbrodnią, bo nie ma żadnej w tej materii ustawy. Słowa administratora, skierowane do Pypcia nie zawierają również nic karygodnego z punktu widzenia prawa. Natomiast kodeks karny zna zbrodnię dzieciobójstwa, kwalifikując ją jako jedną z najcięższych zbrodni. Fornal Pypeć skuty w kajdanki, odstawiony został do więzienia w Tarnowie.

Proces miał się odbyć w tych dniach. Potworny byłby to proces. I pożałowania godni sędziowie. Wyrok, jaki musieliby wydać w zgodzie z kodeksem karnym na samego tylko fornala Pypcia, byłby równą potwornością, jak zbrodnia, której Pypeć dokonał.

Medycyna musiała dopomóc prawu. Ale w więzieniu fornal Pypeć zachowywał się spokojnie, nie zdradzając śladu nienormalności. Psychiatryczna ekspertyza tarnowska nic nie mogła wykazać. Wysłano więc fornala Pypcia do Krakowa na dłuższą obserwację w klinice. Po dwóch miesiącach przyszło zbawcze orzeczenie: Pypeć w chwili popełniania zbrodni nie zdawał sobie sprawy z tego, co czyni. Prasa donosi, że dochodzenie sądowe przeciw Pypciowi ma być umorzone, a on sam przekazany do zakładu dla obłąkanych.

Nie będzie procesu w Tarnowie...


Z niedokładności aparatu wymiaru sprawiedliwości opartego o paragrafy kodeksowe, zdawano sobie nie od dziś sprawę. Instytucją, która miała stanowić korekturę dla suchego, czysto prawniczego traktowania spraw, były sądy przysięgłych. To miał być ów uzupełniający „martwą literę prawa” głos sumienia.

Ale rychło przeciwko sądom przysięgłych rozpętała się burza w dostojnym świecie prawniczym. Ten głos sumienia ani rusz nie chciał się dostosować do doktryn humanitaryzmu.

Utkwił mi w pamięci zwłaszcza jeden argument, jakim zwalczano sądy przysięgłych. Oto jak wykazała praktyka w francuskich okręgach wiejskich, sędziowie przysięgli, rekrutujący się spośród chłopów, wykazywali bardzo wiele pobłażliwości dla zabójstw w bójkach wioskowych; natomiast byli bezwzględni dla koniokradów. Czyż można oddawać wymiar sprawiedliwości w ręce przysięgłych, którzy uniewinniają raz po raz zabójców, a na kilkanaście lat pakują do więzienia koniokradów? – brzmiało patetyczne pytanie humanitarystów. – To życie człowieka mniej jest cenne niż koń?

Hm, w tym sformułowaniu pytanie brzmi istotnie beznadziejnie. Ale oczywiście tak je może sformułować tylko ciasny indywidualista. Życie człowieka to coś bardzo cennego; ale istnieje coś cenniejszego: życie ludzi. Śmierć człowieka w bójce pijackiej – to margines życia społecznego. Po co lazł na pijatykę? – dogadają jeszcze nieboszczykowi kumy, powracając z pogrzebu. Inna sprawa z kradzieżą koni na wsi. To jest wtargnięcie w organizm społeczny. Czymże jest gospodarstwo chłopskie bez konia, jak nieobrobiona ziemia ma wykarmić rodzinę? Tu już wchodzi w rachubę życie ludzi, głód na przednówku, widmo siniejących twarzyczek dzieci...

Na wadze panów humanitarystów zabójstwo zawsze przeważy kradzież konia; jakżeby mogło być inaczej! Zbrodnie i przestępstwa są przecież kodeksowo sklasyfikowane, ściśle według tego, co mówi doktryna. Odpowiedzialność wobec doktryny jest przecież znacznie łatwiejsza i prostsza, od odpowiedzialności wobec sumienia.


Prawo jest często ucieczką przed odpowiedzialnością sumienia. Bywa ucieczką przed odpowiedzialnością w ogóle. O ile wygodniej zasłonić się jakąś ogólną zasadą niż stanąć oko w oko z konkretną sprawą konkretnego człowieka!

Któż z nas tego nie wie z własnego doświadczenia! Ile razy łapałem się na tym w pracy redakcyjnej! Przychodzi do redakcji grafoman i przynosi straszliwe wierszydła, lub sążnistą, arcybanalną nowelę. Powiedzieć mu: panie, to grafomaństwo – znaczy wziąć na siebie odpowiedzialność za ocenę, za przykrość, jaką się mu wyrządzi, za pomyłkę czasem. Więc mówi się np.: „Pański utwór jest za długi, a my tak długich utworów nie zamieszczamy zasadniczo”. Ot i zasada ogólna, zwalniająca od odpowiedzialności wobec poszczególnego wypadku.

Prawo jest właśnie zbiorem takich zasad. Zasad niezbędnych dla utrzymania porządku, ale równocześnie wygodnych dla pozbywania się ciężaru odpowiedzialności. To nie ja – to prawo. Ja jestem tylko wykonawcą prawa... – jak mawia sekwestrator, fantujący biedakowi ostatnią poduszkę spod głowy.


Rozdźwięk pomiędzy prawem a życiem, spowodowany nieuchronnym starzeniem się tych i owych norm prawnych, da się łatwo usunąć przez zastąpienie ich normami nowymi, bardziej odpowiadającymi zmienionym warunkom społecznym. Groźny natomiast jest zawsze przerost prawa, bo formalizuje psychikę ludzką, zwalnia ludzi od trudu odpowiedzialności przed własnym sumieniem, pozostawiając łatwiznę podporządkowania się przepisom i doktrynom. Stwarza wreszcie wygodne alibi: po co brać na siebie ciężar odpowiedzialności, gdy można paradować dumnie w todze obrońcy tzw. praworządności.

W życiu publicznym odwoływanie się do prawa jest najczęściej synonimem słabości i niepewności w zdaniu sobie sprawy z swej wewnętrznej prawdy. Twórcze i sugestywne społecznie jest odwołanie się do sumienia, a nie do kodeksu, do wiary w słuszność programu, a nie do konstytucji. Jeśli prawo pokrywa się całkowicie z prawdą sumienia i z wiarą w słuszność programu, jest wówczas tym, czym być powinno. Ale i wówczas jest tylko funkcją sumienia i programu, mniej lub bardziej udolną formą. Fetyszyzm prawa – jest zawsze wewnętrznie pusty. Jest fetyszyzmem formy. Słabość obozu rządowego w dniach przewrotu majowego i przyczyna jego klęski leżała w tym, że operował formalistycznym hasłem praworządności, a nie hasłami słuszności. Siłą tych, którzy przyszli przez trzeci most były hasła moralne, jakie wypisali na swych sztandarach, była odwaga odpowiedzialności,

Ale kiedy już raz weźmie się na siebie odpowiedzialność, to już jej ciężaru nie można się pozbyć przez subtelne interpretacje prawne, ani przez pośpieszne ustalenie zasad nowej praworządności, aby się zwolnić od konieczności operowania zasadami słuszności. Odpowiedzialność za przewrót polityczny trwa długo, bardzo długo. Sprawdzianem zaś celowości przewrotu jest nie tylko przyjemność odpowiedzialności za doraźne sukcesy i sukcesiki, ale przede wszystkim, niezasłonięta parawanikiem prawa odwaga odpowiedzialności za drogę, jaką się swą władzę utrwalało.


Minęła właśnie niedawno rocznicą krwawej rozprawy w partii hitlerowskiej. Z dystansu roku można już na zimno oceniać wypadki niemieckie z nocy 30-go czerwca. Nie mieszczą się one w naszym klimacie duchowym. Są na linii tradycji krzyżackich, czy może jeszcze dawniejszych, karolińskich. Nie inaczej, dla racji stanu, postąpił Karol Wielki, kiedy kazał wymordować zaproszonych na ucztę rycerzy saskich Widukinda. Ten typ rozprawy wewnętrznej nieraz się znaczył krwawo w dziejach cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego. Jest wcale typowy dla średniowiecza w ogóle.

My, ludzie nowocześni, z obrzydzeniem i grozą otrząsamy się na wspomnienie takiego barbarzyństwa. Potrafiliśmy doskonale przyodziać nasze barbarzyństwo w sukienkę prawa, zapinaną na paragrafy. Nowoczesne dyktatury mają przecież do dyspozycji sędziów, którzy kogo trzeba skażą i na pozbawienie praw obywatelskich, i na więzienie, i na śmierć nawet. Jakiś paragraf zawsze się znajdzie. Że naciągnięty? O to już mniejsza. Odpowiedzialność została zrzucona na paragraf. Nikt jej nie bierze oficjalnie na siebie. Nikt jej nie bierze otwarcie na swoje sumienie.

O, tak. Styl rozprawy w nocy 30 czerwca bardzo był nienowoczesny. Nie wyszły ciche polecenia: pojmać kogo trzeba, wyszukać jakieś plamki z przeszłości, osądzić i skazać. Ani nawet nie użyto do załatwienia się z przeciwnikami ciemnych figur zdefensywy, których potem można się wyprzeć. Nie. Sam Fuhrer udał się samolotem do Monachium, aby przed tym, co się miało stać, spojrzeć dawnym towarzyszom odważnie w twarz. Wziąć na siebie całą odpowiedzialność. Odpowiedzialność wobec własnego sumienia i odpowiedzialność wobec narodu. Najcięższą odpowiedzialność, jaką można wziąć na siebie: odpowiedzialność za cudzą śmierć. W georingowskim Berlinie nie stać już było nikogo na ten styl. Jakieś mętne nazajutrz tłumaczenia, wykręty, niejasności. Potworna scena w willi gen. Schleichera, skrytobójcze rozprawy z przywódcami katolickimi.

Tam, w Monachium, wszystko otwarcie i jawnie. Aż do oficjalnego komunikatu włącznie: „Dnia tego a tego zastrzeleni zostali następujący dowódcy SA....” Wyraźnie: zastrzeleni, a nie rozstrzelani.

Trzeba być do głębi duszy przekonanym o słuszności swego postępowania o konieczności czynu dla idei, w którą się wierzy, aby tyle odpowiedzialności wziąć na siebie. Takie poczucie musiał mieć Karol Wielki, kiedy walczył z Sasami o możność utrwalenia w swej monarchii cywilizacji chrześcijańskiej. I Kościół katolicki zaliczył go w poczet świętych.


Czuję już, jak oburzenie rozpiera pierś czytelnika. Proszę tu nie wyjeżdżać z średniowieczem, bo tu nic nie ma do rzeczy! Inni byli ludzie, inne warunki, inne czasy, inne do nich musi się stosować kryteria. Tenże Karol Wielki miał kolejno cztery żony ślubne, trzy żony nieślubne, a przez cały czas szereg nałożnic, których dzieci wychowywały się razem z dziećmi ślubnymi, a wcale z tego nie wynika, żeby dziś propagować wielożeństwo. Ta sztuczka z Karolem Wielkim służy po prostu do zamaskowania apoteozy zbrodni i bezprawia. Wstyd!

Za pozwoleniem! – jak mawiało się w starych powieściach. Ani mi w głowie apoteozować zbrodnię i bezprawie. Dość ich zawsze na świecie. Ale myślę, że przerost prawa nad sumieniem zwiększa ilość zbrodni i bezprawia, osłabiając poczucie odpowiedzialności. Obciążyć odpowiedzialnością sumienie znacznie ciężej przychodzi człowiekowi niż obciążyć odpowiedzialnością prawo. To hamulec, a nie oswobodzenie. Nie tylko hamulec lęku przed zdaniem sprawy ze swych czynów poza kresem życia, lęku, który podświadomie działa w duszy najzagorzalszego nawet materialisty, ale także hamulec obawy wobec doczesności W życiu publicznym stawką jest tu dylemat: znienawidzony tyran czy wódz utwierdzający nowe wartości cywilizacyjne. Kaligula czy Cezar; w życiu prywatnym: niepewny dnia i godziny zbir, czy obywatel związany z zbiorowością.

I myślę, że bardziej można zawierzyć twórczemu działaniu sumienia, niż prawa. Zaprawianie do wsłuchiwania się w głos przymusu wewnętrznego więcej jest warte niż mechaniczne stosowanie przymusu zewnętrznego. Prawo trzeba mieć w duszy, wtedy znaczy ono coś i na papierze. Fetyszyzm praworządności formalnej – to hodowla społeczeństwa krętaczy i kauzyperdów[2].


Tekst pochodzi z książki Stanisław Piasecki - Prawo do twórczości


[1] Fornal – najemny robotnik rolny zajmujący się końmi. [redakcja]
[2] Kauzyperda – kiepski adwokat. [redakcja]

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły