Stanisław Piasecki - Mocarstwowość i cudzofilstwo

W dyskusji publicystycznej, wywołanej artykułem Bolesława Koskowskiego pt. „Jesteśmy frankofilami” i odpowiedzią na łamach „Prosto z Mostu” pt. „Jesteśmy polonofilami”, wziął udział Stanisław Stroński, ogłaszając w „Kurierze Warszawskim” (z dn. 22.03.1936, nr 81, str. 7) wyznanie osobiste, zatytułowane: „Nie jestem polonofilem”...

Bardzo mi przykro, że artykuł ten nic a nic nie posuwa naprzód samego sporu; pisał go bowiem, niestety, nie frapujący żywotnością umysłową pisarz Stanisław Stroński, ale tout court[1] – profesor Stroński. Stąd też zamiast istotnych rozważań na temat bardzo subtelnego problemu psychologiczno-politycznego, dostępnego właśnie dla pisarza, który z natury swego zawodu i talentu posiadać musi wyczucie, że w słowach „frankofil” i „polonofil” kryje się pewna treść znaczeniowo o wiele szersza, niż pomieścić się może w ich filologicznej wykładni – dostaliśmy krótką prelekcję filologiczno-logiczno- historyczną, polemiczny rozbiór słów, zaprawiony sarkastycznymi uwagami, mającymi na celu splantowanie przeciwnika.

Niezmiernie to efektowna gra towarzyska, w której zresztą prof. Stroński jest mistrzem nie lada. Zaczyna się ją, jak wiadomo, od ustalenia znaczenia słów. Co to znaczy; szklanka? Co znaczy: stół? Co znaczy; co? Co znaczy; znaczy? Każdy niby wie, a nie ma pojęcia o wyobrażeniu. Rozumie, a nie umie określić. Wtedy przychodzi pora na profesorską definicję. Dowiadujemy się z niej rzeczy niespodziewanych. Takie to przecież było proste, a patrzcie, jakie jest skomplikowane! Następuje olśnienie tego samego typu, jakie przeżywał molierowski pan Jourdain, gdy mu profesor filozofii objaśnił różnicę między poezją a prozą. Tyle, tyle lat żył sobie pan Jourdain na świecie i nic nie wiedział o tym, że gada – prozą.

Przypadkiem (bom się greki, niestety, nie uczył) wiem, że philos znaczy przyjaciel. Toteż nie olśniła mnie definicja prof. Strońskiego, że frankofil znaczy: przyjaciel Francuzów. Myślę jednak, że można nie mieć pojęcia o istnieniu słówka philos, a doskonale rozumieć, co znaczy słowo frankofil. Rozumieć nawet lepiej. Bo definicja prof. Strońskiego od razu nasuwa wątpliwości. Czy frankofil naprawdę znaczy przyjaciel Francuzów, czy też może raczej – przyjaciel Francji? Wykładnia nr 1 bardzo jest wygodna do efektownego zbycia całego mojego artykułu ,,Jesteśmy polonofilami” grą słów:

— ...my wszyscy jesteśmy nie... przyjaciółmi Polaków, lecz, że tak powiem, prosto z mostu... Polakami.

Przyjęcie wykładni nr 2 utrudniłoby już zadanie polemiczne. Można być przecież np. krakowianinem i równocześnie członkiem Tow. Przyjaciół Krakowa, czy nawet bez członkostwa po prostu przyjacielem Krakowa. I można, będąc krakowianinem, nie być przyjacielem stołecznego królewskiego miasta (exemplum: Nowaczyński i jego znana fobia). Zatem nawet dla znających greckie znaczenie słowa philos, powiedzenie: „jesteśmy polonofilami”, czyli według wykładni nr 2: „jesteśmy przyjaciółmi Polski”, nie jest znów tak bardzo pozbawione sensu (choćby dosłownego).

Natomiast wykładnia nr 1, tak poręczna do polemicznego odżegnania się od polonofilstwa, obawiam się, że przysporzy prof. Strońskiemu sporo kłopotów frankofilskich. Bardzo to bowiem nieprzyjemnie być zawodowym przyjacielem Francuzów (wszystkich). Przyjaźni dla Maurrasa, Mauriaca czy Weyganda można pogratulować prof. Strońskiemu; natomiast trudno byłoby mu zazdrościć przyjaźni dla pp. Oustrica, Boussaca, czy Landru...

Bardzo przepraszam czytelnika za tę przydługą dygresję filologiczną i wciągnięcie ich w grę towarzyską pod nazwą „co znaczy: znaczy?” Klnę się na rozkonspirowane niebacznie słowo philos, że nie moja w tym wina.

Sprawa ujęta w polemicznym przeciwstawieniu: „jesteśmy frankofilami” – „jesteśmy polonofilami”, nie należy oczywiście do pożytecznej skądinąd nauki filologii. Jest sprawą postawy psychicznej narodu. Jest zagadnieniem, że powtórzę słowa z poprzedniego artykułu, z zakresu woli wielkości narodu: Czym chcemy, żeby była Polska: narodem czy narodkiem?

Na to prof. Stroński:

– Podobno odpowiedź na to pytanie padła nieodwołalnie... tysiąc lat temu, wobec czego... maleje doniosłość rzekomej różnicy między mniej górną i górniejszą wolą dwu pokoleń dzisiejszych.

Istotnie, odpowiedź padła tysiąc lat temu. Tylko że przez te tysiąc lat nie była zawsze z równą konsekwencją powtarzana. Brzmiała głośno, od Elby po Dniepr, za Bolesława Chrobrego; przycichała w Polsce dzielnic po Krzywoustym; wzbierała znów na sile za Łokietka i Kazimierza Wielkiego; utrwaliła się potężnie za Jagiellonów od morza do morza; słabła pod rządami Wazów w cudzych interesach dynastycznych; nie zdołała się wydźwignąć w negatywnym, obronnym haśle Sobieskiego: Polska przedmurzem chrześcijaństwa; aż się zatraciła za Sasów.

Od XVIII-go wieku następuje w psychice polskiej rozszczepienie, charakterystyczne dla słabości narodowej, rozszczepienie, które w historii kultury naszej znane jest pod nazwą ścierania się sarmatyzmu z cudzoziemszczyzną. Z jednej strony buta szlachecka, pyszałkostwo sarmackie bez pokrycia, ciemne, tępe, lada ukłonem potężnych sąsiadów dające się zaspokoić – z drugiej oświecone czepianie się cudzych klamek, antyszambrowanie polityczne i kulturalne, frankofilizm według wykładni nr 1: każdy obieżyświat i wykpigrosz francuski, który raczył się pofatygować nad Wisłę, staje się wyrocznią, jako że Polak jest przyjacielem Francuzów (wszystkich).

...pawiem narodów byłaś i papugą...

To nadymanie się sarmackiego pawia i scudzoziemszczałe skrzeczenie papugi nadwiślańskiej przetrwało lata niewoli. Trwa po dziś dzień. Brzmi echem w upajaniu się frazesem mocarstwowości papierowej; odzywa się w narzucaniu narodowi hasła: jesteśmy frankofilami.

Prof. Stroński bardzo się dziwuje, że hasło: jesteśmy frankofilami, można przetłumaczyć na: nie jesteśmy więc narodem Polaków, ale frankofilów. I powiada, że w wieku XIX-tym takiego sposobu rozumowania nie uczyli. Dorzucę chętnie i wiek XVIII. Wówczas także tego nie uczyli. Przeciwnie, zachwalali cudzofilstwo, W lożach i nie w lożach. Nam się jednak wydaje w wieku XX-tym (w tym wieku XX-tym, który wbrew ścisłości kalendarzowej zaczyna się po wojnie), że być frankofilami, być frankofilami jako naród, to znaczy nie być Polakami, tylko co najwyżej trzy czwarte-Polakami, i tacy już dziwni jesteśmy, że wolimy być Polakami całkowitymi. A więc Polakami i zarazem – polonofilami. I myślimy, że przy takiej postawie psychicznej, wspólne interesy Polski i Francji, wynikające z sojuszu, mogą być chronione skuteczniej i pewniej.

Ale sojusze i porozumienia międzynarodowe, należą tylko do bieżącej polityki. Nie można ich przeceniać ani tym bardziej pod ich kątem widzenia kształtować psychiki narodowej. Naród, godny imienia narodu, musi mieć swoją koncepcję dziejową, bardziej porywającą, niż... frankofilstwo. Nie znajdziemy jej z pewnością w wieku XIX-tym, wieku polskiej niewoli, ani w wieku XVIII-tym, wieku polskiego sarmatyzmu i polskiej cudzoziemszczyzny, ani nie wystarczy powiedzieć, że ta koncepcja powstała już tysiąc lat temu, więc nie ma o co się kłopotać. To będzie tylko frazes. Ciągłość została przerwana. Trzeba ją dopiero odbudować. Wątpię zresztą, czy odbudowa zachwyciłaby prof. Strońskiego. Bo, bądź co bądź, mieści się w tej blisko tysiącletniej koncepcji… wyprawa kijowska Bolesława Chrobrego,

Miecz Chrobrego, wyszczerbiony w kijowskiej bramie, jest symbolem dawności wielkiej koncepcji dziejowej narodu. Symbolem bardziej dla czasów co dopiero minionych aktualnym jest miecz Łokietka, zbierającego ziemie polskie z podziału dzielnicowego w jedno państwo polskie. W tym miejscu jesteśmy dziś – mała, scalona Polska z wielkimi ambicjami historycznymi, uzasadnionymi przeszłością, prężnością narodową i położeniem geograficznym na przeciągu wichrów ze wschodu i zachodu. Tu można być tylko albo czymś wielkim i potężnym, albo nie być. Tu można tylko drogą kazimierzowskiej gospodarności i dyplomacji iść ku wielkiej decyzji panów małopolskich sprzed pięciu wieków: zrealizowania koncepcji wojennej Chrobrego poprzez rozszerzenie narodu unią (nie federacją oczywiście!) dwóch narodów. Tu sprawa ukraińska przestaje być wewnętrzną, kłopotliwą sprawą z tzw. mniejszością narodową w tzw. Małopolsce Wschodniej. Tu sprawa nabiera znaczenia dziejowego: dla nich i dla nas. I bez tego nie powtórzy się ani Grunwald, ani Psków. Może się natomiast powtórzyć rok 1794.

Daleko odeszliśmy od ciasnych perspektyw frankofilstwa i bankietowej mocarstwowości. Nie XVIII-ty i XIX-ty wiek – ale XIV-ty i XV-ty. Nie tradycje pyszałkowatego sarmatyzmu, ani patriotyczne lożowanie cudzofilów z Sejmu Czteroletniego – ale własna myśl polityczna Kazimierza Wielkiego i późniejsza męska decyzja panów małopolskich, co nie obawiali się zaprosić Jagiełłę na tron polski. Analogie historyczne nigdy oczywiście nie są całkowite. Ale zawsze są bardzo pouczające.


Tekst pochodzi z książki Stanisław Piasecki - Prawo do twórczości


[1] (fr.) „krótko mówiąc, po prostu” [redakcja]

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły