Stanisław Piasecki - Dwie prawdy

Przyszły na literaturę polską lata chude. Reprezentacja jest, a jakże, i Akademia w białej sali, i gwiazdy orderowe, i wstęgi. I coraz więcej uroczystych posiedzeń, uroczystych bankietów, uroczystych mów. Ale za to twórczość literacka ostatnich paru lat nie przedstawia się tęgo[1]. Ukończyła swój cykl powieściowy „Noce i dnie” Maria Dąbrowska – to na dobrą sprawę jedyne wielkie wydarzenie w naszej beletrystyce, a i ono sięga genetycznie okresu przedakademickiego, kiedy to bądź co bądź na przestrzeni kilku lat ukazał się szereg książek o nieprzemijającej wartości. Ilościowo produkcja literacka bynajmniej nie zmalała. Nie wiem, jak to wygląda w statystykach, ale najlepszy barometr – zwały książek na biurku recenzenckim – wciąż wykazują ciśnienie wysokie. Nie brak książek ciekawych, dobrze napisanych, obfitych w bystre obserwacje charakteru reportażowego, choć już i nużących pośpiesznością roboty pisarskiej, łatwizną mody tzw. tematu społecznego, nieprzetrawieniem. Materiały literackie raczej, niż literatura.
A książki wrażającej się w pamięć dojrzałością pisarskiego osiągnięcia, czy pasją i szczerością, takiej książki, do której miałoby się ochotę wrócić po przeczytaniu, o której miałoby się potrzebę podzielić myślami z innymi, nie spotkało się po prostu w naszej beletrystyce ostatnich lat.

Aż nareszcie!

Mam na myśli książkę Melchiora Wańkowicza „Szczenięce lata”[2]. W założeniu rzecz skromna, i jak się to mówi, bezpretensjonalna. Wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Pisane szeroko, zamaszyście, z jurnym humorem, bez żadnej konstrukcji pisarskiej, na złamanie karku. Bezpośrednie, nieskrępowane niczym opowiadanie. Jeśli się o czymś zapomni w narracyjnej swadzie, to się do tego powraca bez żadnych skrupułów, a potem znów na oślep dalej. Jak w rozmowie.

Gdy się zaczyna czytać „Szczenięce lata”, ma się zrazu wrażenie, że to tylko pyszna lektura w najprzyjemniejszym typie „Przylądka Dobrej Nadziei” Nowakowskiego. Raz za razem parska się głośnym śmiechem, gdy Wańkowicz opowiada z humorem o dziecinnych psotach w matczynych Nowotrzebach i młodzieńczych kawałach w ojcowskich Kałużycach. Ale im dalej w książkę, tym oczywistsze się staje, że spieniona, błyskotliwa narracja wańkowiczowska kryje w sobie nurt głęboki. Wspomnienia z młodości przekształcają się w szeroki obraz obyczajowy szlacheckiego świata, który tam, w Mińszczyźnie i Kowieńszczyźnie, przetrwał jeszcze do lat młodzieńczych Wańkowicza w reyowskim niemal kształcie. Dlaczego się tak właśnie stało, że tam, na kresach, obyczaj szlachecki i styl życia szlacheckiego przetrwał dłużej, niż w rdzennej Polsce, długo byłoby wywodzić. Był niewątpliwie tarczą ochronną polskości. W Kongresówce dwór szlachecki dawno się już skosmopolityzował obyczajowo. Styl życia, formy towarzyskie, sposób bycia, atmosfera mieszkania – wszystko to nasiąkało coraz bardziej międzynarodową obyczajowością burżuazji. Ziemianin z Kongresówki czuł się najlepiej w Resursie Kupieckiej w Warszawie, a vice versa mieszczanin – w Resursie Obywatelskiej. Odrębność szlachecka zacierała się, warstwa ziemiańska roztapiała się w inteligencję miejską, a i ta jej część, która została na roli, upodobniała się obyczajowo do tamtej.

Na kresach proces ten dokonywał się znacznie wolniej. Siedzieć na roli – to był obowiązek narodowy. Dwór – to był tam przecież polski stan posiadania. Mógł sobie Cześ Wańkowicz studiować medycynę, mógł Tol kończyć architekturę, a stryj Stanisław z Rudakowa nawet budowę okrętów – ale to było tylko intermezzo, oddanie ukłonu nowym czasom. Wszyscy wracali na rolę gospodarzyć. Choć właściwie – bardziej to było siedzenie na roli, niż gospodarzenie. Pokpiwa sobie tęgo Melchior Wańkowicz z gospodarki kałużyckiej, trawestując reyowski „Żywot człowieka poczciwego” i opisując dzień niepróżnującego próżnowania dziedzica. O 10-ej rano śniadanie (litewskie wędliny!), potem wyprawa do stajni dla poklepania arabczyka, przechodem koło majdanu, gdzie stały narzędzia rolnicze, sakramentalna uwaga: „trzeba będzie te narzędzia umieścić pod szopą, bo deszcz zniszczy”, potem kąpiel w rzece, o 1-szej obiad, po obiadku przejażdżka konna w las, wieczorem „konferencja” z rządcą („A co, Malkiewicz, ale młodniak na Mietiszczu ładny?” „Oj, ładny, paniczu, ładny”), wreszcie kolacja. Poza tym? Polowania, dziewczęta wiejskie, karty. Trzeba było trwać przy ziemi, to było najważniejsze. Trwać i żyć tak, jak za czasów Reya. Ten obyczaj najlepiej opancerzał.

No, i trzeba było pańskość nosić wysoko, bo pańskość, to była tam – polskość. Na Kowieńszczyźnie, w matczynych Nowotrzebach, stosunki z ludem układały się patriarchalnie, czy raczej matriarchalnie; w ihumeńskim powiecie, w Kałużycach, na głuchej Białorusi – feudalnie. Dziedzic we dworze czuł się jak średniowieczny rycerz. I nie była to czcza formułka. Moralne prawo do feudalnego zwierzchnictwa opłacała się krwią. Panowie na Kałużycach nie tylko jedli, pili, polowali i gzili się z dziewczętami. Umieli bić się za Polskę. To była ich racja bytu. Ojciec Melchiora, ujęty w powstaniu z bronią w ręku i zesłany na Sybir, dopiero pod koniec życia wrócił do Kałużyc, Tol Wańkowicz, członek konspiracyjnego Zetu, przez granicę szmuglował „Tekę” i „Przegląd Wszechpolski”, w latach 1917—18 należał do polskiej konspiracji wojskowej, zdobywał wraz z Melchiorem Mińsk. Odbyli potem całą kampanię polską. Wypełnili szlachecki obowiązek, uczynili zadość szlacheckiej racji bytu.

A dziś – jest Polska, ale nie ma Kałużyc...

Najbardziej to dramatyczne karty książki Wańkowicza z opowieścią, jak się prawda szlachecka spotkała z prawdą chłopską. Rewolucja bolszewicka. Dwór w Kałużycach splądrowany przez chłopów, zieje czarnymi oczodołami powybijanych okien. Wańkowicz z ułanami korpusu Dowbora przybywa do ojcowizny:

„Teraz słychać po wsiach wrzaski. Karne ekspedycje ułanów sieką do krwi chłopów. Cóż poradzę? Kto jestem? Gdzie jestem? Nad głową zderzają się żywioły – silniejsze, niż wszystko. W drzewie ludzkości narasta nowy słój. Kora pęka. Co wytłumaczyć tym ułanom? Dzielne, kochane chłopaki. To pewno konieczna cena w dziejach – miara dopełnia krwi. Teraz oto jest ta prawda – w amarantach. Trzy dni temu była ich prawda – szara, łapciowa, kurna i dymna, w zwilgłej sukmanie, z ziemi tej, z mgieł, z błot, z nędzy, z twardego życia. Stare to, znajome – od Batorego – pociągnięty pod politurę palisander. O jakże kocham, syn tej ziemi, obie prawdy”.

Nie odpadły od razu Kałużyce od Wańkowiczów. Jeszcze trzy razy powracali odbudowywać gospodarkę – aż odcięła je granica:

„Rozrachowały się dwie prawdy. Kresom to nie nowina. Szumią sobie lasy dalej, jak przed laty, broczy żywica na wrzosowiska, pachnie ziemia, lśni rzeka, mrówki po lasach odbudowały kopce na wyrąbanych przez wojnę przesiekach i snują się drożynami z igliwia. Odbudował tak i owak szarą chałupę łapciaty chłop i tak samo bure sylwety chłopskie snują się po białych traktach mgłą zasnutych od Osowa do Sycz, od Syczy po Szabynki, do Pisiuty, Koluża, do Hlewina.

Ziemi tej to nie pierwszyzna, dziejom nie pierwszyzna, pamięci lat kresowych nie pierwszyzna i Bogu nie pierwszyzna w niebie i mądremu porządkowi świata i Wiecznemu Rozumowi i Wiecznej Dobroci, które jak słońce przenikają świat, że źdźbło każde jego rośnie ku lepszemu, ku lepszemu; że na świecie jest coraz lepiej.

Ale cóż począć – gdy dla rozdartego serca ludzkiego – to pierwszyzna”.

Mało jest w literaturze równie wstrząsających spowiedzi ludzkich. Amarantowa prawda, szlachecka racja bytu, wypełniona. Jest Polska, przez tę prawdę wywalczona. Książka zamknęła się na ostatniej karcie. A oto prawda nowa: szara prawda chłopskiej nędzy, chłopskiego prawa do życia. Z rozdartym sercem i pękniętą duszą staje na przełomie dni dziedzic wielu pokoleń prawdy amarantowej; tamtą ma w krwi, żyje nią uczuciowo; tę nową, szarą i chłopską, rozumie i aprobuje. Wzrósł, wychował się i skrwawił dla prawdy tamtej, a zbyt żywym jest na to człowiekiem, aby mógł być tylko jej epigonem, jak Choynowski („W młodych oczach”). Umie i chce widzieć nową epokę. Równocześnie z „Szczenięcymi latami” – a z pewnością nie przypadkowo – ukazała się druga książka Wańkowicza „Opierzona rewolucja”...

Dwie prawdy: szlachecka i chłopska, tak dziś społecznie przeciwstawne, łączą się jednak i w „Szczenięcych latach” we wspólnym, takim samym ukochaniu przyrody przez człowieka wsi, tego z dworu i tego z chaty. W obliczu przyrody, w puszczy, na łowach, pan i chłop byli zawsze sobie równi, synowie tej samej ziemią Leśnik Michiej z Kałużyc z takim samem nabożeństwem wsłuchuje się w tok głuszców, jak dziedzic kałużycki. W jeden takt biją serca.

Opisy łowieckie Wańkowicza do najpiękniejszych zaliczają się kart jego książki. Jest w nich żywioł. Niełatwo po Weyssenhoffie pokusić się o laury literackie na tym polu. Ale też właśnie Wańkowicz zrywa z wszelką literackością opisu; Weyssenhoff mistrzowsko estetyzował przyrodę; Wańkowicz porywa czytelnika bezpośredniością. Czuje się w nim człowieka puszczy, który nie tylko polował w kałużyckich lasach, ale w nich i z nich wyrósł. W jego ustach zwrot „syn tej ziemi” nie brzmi banalnym patosem; brzmi prawdą uczucia.

Ta zaś prawda uczucia, ta atmosfera zespolenia człowieka z przyrodą, którą przepojona jest cała książka, otwiera czytelnikowi niespodziewaną perspektywę na tragiczny dylemat dwóch prawd: chłopskiej i szlacheckiej. To przecież jedna prawda, rozszczepiona społecznie, ale która musi się znów zestrzelić w jedną smugę. Prawda człowieka wsi, człowieka związanego z przyrodą.


Tekst pochodzi z książki Stanisław Piasecki - Prawo do twórczości


[1] Pisane w grudniu 1934 r. Odnosi się do dwóch „chudych lat” ­– 1933 i 1934.
[2] Melchior Wańkowicz: Szczenięce lata. Warszawa, 1934. Towarzystwo wydawnicze „Rój”. Str. 296.

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły