Jan Mosdrof - Tradycja a duch narodu

Publicystyka współczesna, zwłaszcza narodowo-demokratyczna, podkreślała często konieczność oderwania się duchowego od czasów niewoli, przypomnienia sobie, że Polska rozpoczyna się nie od Nocy Listopadowej, lecz blisko dziewięćset lat wcześniej. Hasło to słuszne, bo niepodległe państwo, żyjące wspomnieniami okresu, kiedy go nie było, byłoby czymś paradoksalnym. Ale w haśle tym dźwięczy nieco nuta walk orientacyjnych, dźwięczy ona i w stanowisku przeciwnego obozu, który święci wciąż w kółko obchody listopadowe i styczniowe. Spór to przemijający. Niewątpliwie poczucie związania z całością historii narodowej zwycięży nad wspomnieniami niewoli. Ale co robić, jeśli z prawdziwych tradycji „przedrozbiorowych” poza kawalerią nic prawie nie przetrwało? Czy sztucznie hodować tradycjonalizm?

Usiłowania takie istnieją. A ponieważ trudno nawiązać tradycję do całości ośmiuset lat życia państwowego, ponieważ dotąd nie umieliśmy wyciągać syntezy z dziejów Polski, a tym bardziej uchwycić cech charakterystycznych narodu w jego wszechstanowej i wielowiekowej całości, ludzie, których kwietyzm myślowy skłania do pójścia linią najmniejszego oporu, poddają się urokowi Rzeczypospolitej szlacheckiej, XVI i XVII stulecia. Zapewne dużo jest istotnego bohaterstwa w walkach Rzeczypospolitej, każdy pochyli z czcią głowę przed wielkimi duchami Żółkiewskich i Czarnieckich, a krytyka szkoły krakowskiej, zatruwająca nas jadem zwątpienia, musiała obudzić reakcję. Sienkiewicz pisał Trylogię dla pokrzepienia serc i spełnił przez to – cokolwiek by o nim pisano – wielkie zadanie w czasach niewoli, a i dziś nie przestaje być pożytecznym źródłem wzruszeń patriotycznych jak sui generis psychiczne przysposobienie wojskowe. Ale nie wynika stąd, aby na dzieje Polski patrzeć przez pryzmat Sienkiewicza.

Dużo jest istotnego uroku w życiu ziemiańsko-szlacheckim. Któż zaprzeczy estetycznym walorom dworku szlacheckiego i owej „swojszczyzny”, którą nadyszeć się można przy lekturze „Pana Tadeusza” lub pamiętników Paska. Są to trwałe pozycje cywilizacji polskiej, ale - zapytać trzeba – czy nie zostały one zdobyte wielką, straszliwą ceną? Przeczytajmy następujący sielankowy opis: „Nie ma na świecie mocarza, który by mógł nie pozazdrościć doli szlacheckiej. Była ona oparta na niezależności materialnej, wynikającej z posiadania własnej ziemi i na zdrowiu i pogodzie moralnej. A te zawdzięczał szlachcic pracy na ziemi i obcowaniu z przyrodą w prostocie i umiarkowaniu, jakiego uczy ona swe dzieci, gdy żyją z nią w miłującym zjednoczeniu… Ziemianin był jedynym prawdziwym „panem” na świecie w myśl słów Kochanowskiego: „Ten pan, zdaniem moim, co przestał na swoim”. Był panem swego domu i ziemi… I nie było w tym „państwie” szlachcica, przewagi uczuć niskich i gminnych. Nie było bezserdecznego hołdowania korzyściom materialnym…”. Kiedy czytam te słowa, napisane (mniejsza o to przez kogo) anno Domini 1934, przecieram oczy. Owa „pogoda moralna”, z którą szlachcic patrzył na zgięte karki chłopów pańszczyźnianych, wlewających w siebie po ciężkim dniu darmowej pracy kwaśne piwo z żydowsko-dworskiego browaru, bo tak pan kazał, aby móc więcej zarobić! Owa „prostota i umiarkowanie”, w myśl której szlachcic wypijał oceany węgrzyna (bez cła), – stroił się w bezcłowe jedwabie, złotogłowie, adamaszki! Owo przestawanie na „swoim”, polegające na bogaceniu się cudzą pracą, odmawianiu podatków, rozdrapywaniu królewszczyzn… Nie było uczuć „niskich i gminnych”, ani „bezserdecznego hołdowania korzyściom materialnym”, tylko stałe uniemożliwianie reformy ustroju, naprawy skarbu, tylko rujnowanie miast polskich w sojuszu z Żydami, wydrwienie ślubów lwowskich Jana Kazimierza, podarcie statutów Jędrzeja Zamoyskiego, drapieżne bronienie pańszczyzny, wreszcie hańba sejmów rozbiorowych. Historia trzech wieków Rzeczypospolitej elekcyjnej, to jedna wielka zbrodnia, dokonywana przez szlachtę na Narodzie Polskim ręka w rękę z Żydami.

Kto chce się opierać o tradycję narodową, powinien wiedzieć i pamiętać, co to jest Naród Polski. Trzeba wiedzieć, że 4/5 tego narodu to warstwy bez historii, gdzie dziesiątkami lat nic się nie działo, tylko wciąż ta sama nędza i wciąż ta sama krzywda. Analizując ustrój dawnej Polski nasi tradycjonaliści gotowi są w drodze reakcji przeciwko szkole krakowskiej idealizować go za to jedynie, że był polski, ba! szukać w jego prawach ducha Narodu Polskiego, zapominając że dla 4/5 naszych przodków prawem konstytucyjnym była nie wolna elekcja, nie Pacta Conventa, lecz pańszczyzna i sądy patrymonialne. Niejeden apolog dawnej Polski wierzy, iż żyje w nim tradycja narodowa i nie zdaje sobie sprawy, że to tylko tradycja warstwy, z której pochodzi.

„Ustrój Polski – mówi Mickiewicz – polegał na wewnętrznym popędzie i dobrowol­ności”, innymi słowy był ustrojem demokratycznym. Tylko, że ta demokracja była w stylu ateńskim: jak tamta opierała się na tyranii wobec klasy niższej, której w ogóle nie zaliczano do Narodu. Tam niewolnicy – tu chłopi.

Nie był takim ustrój Polski średniowiecznej. Dopiero czasy Renesansu, asymilacji rzymskich pojęć prawnych z jednej strony, a rozdźwięku między Koroną a społeczeństwem z drugiej – przyniosły ową fatalną przewagę szlachty, która w swym egotyzmie klasowym podeptała nawet najszlachetniejsze tradycje, tytuły do chwały i swych przodków. Mówię o ogra­nicze­niach skartabellatu, coraz bardziej rygorystycznych.

Sama zasada szlachectwa wywodzi się od daniny krwi. Szlachcic – to rycerz, to przedstawiciel warstwy, która posiada prawo polityczne, ziemię i wolność od podatków za cenę posługi wojennej. Trudno negować, że wielka część szlachty ten obowiązek spełniała w sposób bohaterski, niosła na ostrzach szabel honor Rzeczypospolitej. Ale ogół daleki był od tego. Zawsze prawie sejm odmawiał podatków na wojnę i spychał obronę granic na głowy hetmanów, którzy własnym i swych przyjaciół kosztem ekwipowali skromne, bohaterskie hufce i dokazywali cudów waleczności, wygrywając beznadziejne bitwy, lub z największą chwałą kładąc siwe głowy na pobojowiskach. Ale era wielkich hetmanów skończyła się szybko, a obojętność ogółu pozostała. Pospolite ruszenie prawie zawsze zawodziło. Honoru Polski i jej granic, jak słusznie przypominał Olgierd Górka – bronili przede wszystkim kwarciani i łanowi, czyli owe „chamy” bez klejnotu, pomiatane przez „dobrze urodzonych”, którzy pokazywali jak uciekać spod Piławiec, jak zdradzać pod Ujściem, którzy wciągali ich w wojny domowe, związki „święcone”, bunty magnackie… A już, co było najpotworniejsze, to podwójna miara stosowana do chłopów i… Żydów. Żyd chrzczony dostawał bez trudności, niemal automatycznie – szlachectwo[1]. Chłop polski, autochton, żywiciel społeczeństwa, nie mógł, niestety, zdobyć klejnotu przez chrzest, bo… był już ochrzczony. On mógł tylko, o ile był z królewszczyzny lub z włości hetmańskich, lać swą krew na polach bitew, osłaniać swą piersią Rzeczpospolitą w nadziei, że może w wyniku jakiegoś wyjątkowego, bijącego w oczy bohaterstwa, uzyska łaskę skartabellatu, o ile sejm sześcioniedzielny nie będzie zerwany i o ile większych kłopotów na jego sesjach nie będzie. Żyd nie potrzebował takiej legitymacji szlachectwa…

Jeżeli piszę o tych haniebnych faktach, to nie po to, aby rozżarzać nienawiść klasową, aby ów tragiczny podział narodowy pogłębić, aby karać dzisiejszych potomków szlachty za winy ich przodków, za które pokutowała przez sto pięćdziesiąt lat niewoli. Niewzruszoną linię zbrodniczego egoizmu zachowały jedynie rody magnackie, które po doprowadzeniu do Rzeczypospolitej do upadku otworzyły okres niewoli przyjęciem od zaborców tytułów arystokratycznych, zakończyły zaś służbą u żydowskich bankierów i kapitalistów. Plutokratyczne podłoże złączyło duchowo międzynarodówkę arystokracji z między­narodowym żydostwem; bez najmniejszych więc skrupułów dali się kupić jeszcze jednemu zaborcy, aby mieć czym pozłocić na nowo swe wytarte mitry. Toteż czas już, aby Radziwiłłowie, Potoccy, Lubomirscy, poszli nareszcie z torbami. Fortuny ich nie są zdobyte uczciwiej, niż bogactwa plutokracji żydowskiej.

W przeciwieństwie do magnatów, średnia i drobna szlachta zapłaciła strasznie za swe dawne winy. Każdy poryw zbrojny w okresie porozbiorowym przynosił w wyniku najofiarniejszych jednostek utratę ziemi, jedynego warsztatu pracy, do którego była dostosowana. Takie same skutki ekonomiczne wywołało zniesienie pańszczyzny oraz przemiany w światowej gospodarce rolnej. Dziś przeżywamy zakończenie tego okresu. Resztki szlachty wegetują na roli w nad wyraz ciężkich warunkach, z fatalizmem oczekując ruiny, reszta przeszła ten okres w poprzednich pokoleniach i walczy ciężko o byt w kadrach inteligencji pracującej. Szlachta, jako warstwa przestała właściwie istnieć, pozostała tylko – nie tradycja, ale cień tradycji – wspomnienie.

Niemniej przez swą liczność i przez masowy od połowy XIX w. napływ do miast, szlachta narzuciła swój styl życiu miejskiemu, w którym stare tradycje mieszczańskie wygasły już w XVII wieku. Styl ten, dziś mniej już zresztą czysty, bo zbrukany manierą żydowską odróżnia Polskę, a zwłaszcza były zabór rosyjski od życia miejskiego innych krajów. Gdy np. we Francji styl „stanu trzeciego” wyparł niemal doszczętnie tradycję Wersalu, u nas przeciwnie, szlachecki sposób bycia, asymiluje nawet ludzi pochodzenia chłopskiego. Nie wszędzie co prawda. W byłym zaborze pruskim pozostał specjalny styl inteligencji miejscowej pochodzenia chłopskiego, przefiltrowanego przez dwa pokolenia życia mieszczańskiego, styl, który tak drażni inteligencję „królewiacką”. Z tego samego źródła wypływa niechęć przesiąkniętego szlachetczyzną społeczeństwa polskiego wobec chłopskiego społeczeństwa czeskiego. Ale jest to stan przejściowy. Dziś zaczyna przemawiać silnym głosem polska wieś pochodzenia chłopskiego. Jest to zjawisko dość nowe. W czasach największej „chłopomanii” inteligencja, pochodzenia szlacheckiego, szła jak na posterunek społeczny do pracy nad bezwładną, odrętwiałą jeszcze po czterystu latach pańszczyzny masą ludową, a wybijające się jednostki chłopskie jak Kasprowicz lub Reymont zrywały wkrótce kontakt ze swoim środowiskiem społecznym. Dzisiaj wieś polska poczyna ruszać na miasta, przejmować w swe ręce coraz większy odcinek życia narodowego. Jest to jedno z najjaśniejszych zjawisk rzeczywistości polskiej. Oczywiście straci na tym powierzchowna „kultura” salonowa, ale struktura społeczeństwa stanie się na koniec normalna. Dawnego poloru, dawnego „façon d’étre” można melancholijnie żałować jako waloru czysto estetycznego, ale martwić się i biadać nie należy, więcej, byłoby to wręcz grzechem wobec narodu.

Jedno jest jasne: nawiązywanie tradycji do tej fazy dziejowej Polski, kiedy była ona podzielona na dwa odrębne światy, nie jest myśleniem prawdziwie narodowym: nie wpadajmy w przesadę z „polskością” Rzeczypospolitej szlacheckiej. Ostatecznie to tylko trzy stulecia wobec pięciu, które je poprzedziły, a które jednak były inne i bardziej zwarte społecznie. Popełniamy tu podobny błąd jak w architekturze, gdy wielbimy „polski” styl dworków i protestując przeciw modernizmowi chcemy każdy domek Żoliborza zdobić w kolumienki i czerwone, łamane dachy. Skąd ten „polski” styl w architekturze? Nieporozumienie płynie stąd, że wojny kozackie, moskiewskie, szwedzkie zniszczyły doszczętnie dawniejsze, przeważnie drewniane budownictwo, po czym pobudowano się w stylu współczesnym, tj. w baroku. Styl ten zrósł się z naszym krajobrazem, nabrał cech dość odrębnych i stał się istotnie polskim stylem, ale tylko w znaczeniu jednego z możliwych polskich stylów. Nie uważajmy, popełniając w innej dziedzinie tego samego błędu, baroku ustrojowego i obyczajowego za jedyny polski styl w tych dziedzinach. Można wytworzyć polski styl budowlany z betonu, polonizując powoli kanony modernizmu, można też samodzielnie stworzyć polski ustrój, lub ustrój, który stanie się polskim, nie stosując przesadnie tradycji. Trzeba mieć więcej wiary w siebie jako produkt ducha polskiego, wówczas nie trzeba będzie legitymować się tradycją. Nie jesteśmy chyba mniej Polakami niż Ostroróg, Frycz-Modrzewski, Skarga. Nie należy chodzić linią najmniejszego oporu; tworzyć jest trudnej, niż kopiować. Nie kopiujmy bezmyślnie zagranicy, lecz i nie naśladujmy mechanicznie dawnych, swojskich dekoracji. Jeśli duch narodu jest twórczy, wymodeluje on każdy pomysł. Ostatecznie w Rosji nawet komunizm poczyna stawać się moskiewski. Nasz ustrój narodowy tym ma się różnić od międzynarodowego bolszewizmu, że nie wbrew woli twórców, ale właśnie przez ich wysiłek torować sobie będzie drogę tysiącletni duch narodu, tak jeszcze mało przez nas znany, a tak jednak silny, że przetrzymał i zwyrodnienie i niewolę.


[1] Na podstawie Statutu Litewskiego.

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły