Jan Ludwik Popławski - Dwie cywlizacje

Pisząc do prospektowego numeru „Głosu” krótką notatkę, zaznaczającą istnienie dwu cywilizacji: ludowej i uprzywilejowanej, nie przypuszczałem wcale, że skromny mój artykulik wywoła taką wrzawę, do jakiej obecnie dał główny powód. Kamyk, rzucony od niechcenia, widocznie trafił dobrze, kiedy poruszył całą lawinę komunałów obiegowych, uprzedzeń, niechęci i przesądów. Wyraziły się one w najrozmaitszych formach, nie wyłączając, rozumie się, niezbędnej u nas insynuacji. Z drobnego kamyka zrobiono kamień węgielny programu pisma, chociaż artykuł mój nie stoi z nim w żadnym związku bezpośrednim; tyle tylko, że zasadom, które „Głos” wypowiada, nie przeczy. Tymczasem związano ze sobą dwie rzeczy, mające bardzo niewiele wspólnego, dlatego zapewne, ażeby w tym dowolnym zestawieniu świadczyły wzajemnie przeciw sobie, chociażby pozornie. Odrębność kultury ludowej połączono z „podporządkowaniem”, nie pytając zgoła stron zainteresowanych, czy mają wolną i nieprzymuszoną chęć wstąpienia w związek małżeński. Od zarzutu tego umyślnego skojarzenia dwu spraw oddzielnych nie jest wolnym i „Kraj”, jedyne pismo, które w sposób poważny i przyzwoity sformułowało swoje argumenty. Gdyby zamiast gołosłownego oburzenia w ten sposób spojrzano na całą sprawę, zbliżylibyśmy się przynajmniej do określenia poglądu, który, jakkolwiek nie jest ani nowym, ani oryginalnym w tym stopniu, jak to sądzą jego przeciwnicy, posiada jednak niezaprzeczoną doniosłość socjologiczną. Dodać tu muszę, że zaznaczając myśl swoją, nie wyprowadzałem z niej żadnych konsekwencji, nie stawiałem żadnych wniosków, nawet takich, które każdy ma prawo wygłosić jako swój pogląd osobisty, bez pretensji przekonania kogokolwiek; co najwyżej pozwoliłem sobie na pewne przypuszczenia dosyć ostrożne. „Legenda” moja, jak ją „Kraj” nazywa, opiera się właśnie na wynikach „badania niepodległego”, tj. niezależnego od wszelkich względów ubocznych, z którymi nauka nigdy liczyć się nie powinna. Jeżeli zaś komu ciekawemu idzie o rodowód mego poglądu – chętnie go wskażę: pierwszą pobudkę do skierowania myśli w tym kierunku dały mi uwagi J. I. Kraszewskiego o różnicy kultury ludowej i uprzywilejowanej, wypowiedziane w powieści pt. Ładowa Pieczara. Do wyjaśnienia zaś i sformułowania poglądu przyczyniły się prace tych uczonych, o których w dalszym ciągu czytelnik znajdzie wzmiankę.

Rzecz cała, o ile mi się zdaje, polega na tym, czy kultura ludu jest jakościowo czy też ilościowo różną od kultury uprzywilejowanej, czy jest inną, czy też niższym tylko stopniem tego samego uspołecznienia? W tym spoczywa węzeł sporu, dla którego rozplatania poruszyć muszę pobieżnie sprawę, najbardziej może zasadniczą w socjologii. W umysłach profanów, a nawet wielu uczonych tkwi dotychczas ćwiekiem pogląd, że istniejące dzisiaj lub znane nam rozmaite stany uspołecznienia przedstawiają fazy, przez jakie przechodził społeczny rozwój tej części ludzkości, która obecnie uważa siebie za najbardziej ucywilizowaną. Analogiczny pogląd w biologii uważanym byłby po prostu za absurd, trzymają się go chyba darwiniści powiatowi, którzy teorię ewolucji wykładają w ten sposób: niedźwiedź przemienił się w psa, pies w małpę a małpa, panie dobrodzieju, w człowieka. Tymczasem w socjologii takie metamorfozy niedźwiedzia w psa, a psa w małpę uważa się za uprawnione. Czasem znowu, w rodzaju ustępstwa, dopuszcza się istnienie kilku typów ewolucji społecznej, ale i ta teoria nie da się obronić z tych samych przyczyn, co i poprzednia. Na wytworzenie się rozmaitych form życia społecznego wpływają względy topograficzne, rasowe itp., nie mówiąc już o wpływach kultury obecnej, które nie mogą powtórzyć się nigdy. Każda więc z istniejących form uspołecznienia nie jest bynajmniej niższym lub wyższym stadium innych, tym lub owym z porządku etapem prostolinijnej ewolucji społecznej, ale stanem uspołecznienia jakościowo różnym od reszty. Nie wyklucza to bynajmniej istnienia różnic ilościowych (tylko dla oznaczenia ich wybrać potrzeba właściwe kryterium), jak nie wyłącza istnienia praw ogólnych ewolucji społecznej. Nie wchodząc w to, czy kultura ludowa jest niższą czy wyższą, lepszą czy gorszą od kultury uprzywilejowanej, zapytajmy tylko, czy ona istnieje? Jeżeli zaś odpowiedź będzie twierdzącą, to i różnica jakościowa łatwo da się wykazać. Przykłady, jakie podaje recenzent „Kraju” dla obalenia moich twierdzeń, w rzeczywistości są argumentami na ich korzyść. Przypuszcza on, że gdyby całą szlachtę i inteligencję naszą przeniesiono na wyspę Utopię, to w społeczeństwie tych przesiedleńców powstałyby dwie warstwy, z których jedna oddałaby się pracy fizycznej, druga zaś zajęciom, jakie właśnie nazywamy uprzywilejowanymi. Ja osobiście sądzę, że podział ten nie jest koniecznym, ale przez właściwą mi uprzejmość i zgodność charakteru zgadzam się z p. Postronnym i patrzę, co też z tego wyniknie. Oto co: „powstaną dwie religie, dwie moralności, dwie nauki, jeżeli tak można nazwać te dwa rodzaje poglądów, jakie cechują klasy mniej lub więcej rozwinięte w tym samym społeczeństwie”. Czy można nazwać? Zależy to chyba od tego, o ile te poglądy są od siebie różne, nie zaś od tego, czy istnieją „w jednym społeczeństwie”. Wyraz społeczeństwo bowiem oznacza albo fikcję, albo pojęcie bardzo nieokreślone. Jeżeli jest tu mowa o narodowości, to nie ma kwestii, że może ona stanowić kilka odrębnych całości społecznych – kilka społeczeństw. Jeżeli zaś podział ten możliwym jest przy istnieniu różnic terytorialnych, to dlaczegóż nie ma być możliwym przy terytorialnej jedności? „Żadna z grup społecznych, jak chłop, mieszczaństwo, szlachta, nie stanowi sama przez się osobnej cywilizacji, bo żadna z nich wzięta osobno nie zdołałaby utworzyć tych warunków cywilizacyjnych, jakie dziś posiada”. Na drugą część tego zdania zgadzam się zupełnie; nie myślałem też zgoła zaprzeczyć wzajemnemu oddziaływaniu obu cywilizacji. Owszem, powiedziałem przecie, że splatają się one i łączą tak, że czasem trudno bardzo je odróżnić. Ale to dotyczy rzeczywistości konkretnej, nie zaś nauki, która ma prawo przedmiot swego badania wyosobnić. Fizyka mówi przecie o działaniu drąga lub ruchach wahadła idealnego, chociaż w rzeczywistości działania te i ruchy podlegają zmianom, wynikającym np. wskutek tarcia, oporu powietrza itp. Autor powiada, że „dążności, poglądy, zasoby moralne i materialne różnych warstw społecznych, dalej literatura, przekazana przez przeszłość i bieżąca, szkoła, zwyczaje, instytucje, dzieła sztuki – wszystko to razem wzięte stanowi jeden układ czynników cywilizacyjnych”. Jakkolwiek w wyliczeniu tym nie widzę żadnej zasady klasyfikacji, jakkolwiek łączą się tu rzeczy, należące do wręcz odmiennych kategorii, jak np. instytucje i dzieła sztuki, przyjmuję tymczasowo ten chaotyczny raptularz cywilizacji i zwracam tylko uwagę, że wszystkie te czynniki albo obce są zupełnie ludowi, lub też ma on je, jak np. dążności i poglądy, stanowczo inne, aniżeli klasy uprzywilejowane.

Nie sprzeczając się o określenie cywilizacji i dokładność wyliczenia składowych jej czynników, zastrzec się muszę przeciw przypisywaniu im jednakowej doniosłości (np. dzieła sztuki i instytucje). Instytucje, w szerokim znaczeniu tego wyrazu, nie tylko są wynikiem pewnego stanu kultury, ale ze swej strony wywierają wpływ nader doniosły na wytworzenie pewnego jej charakteru. Weźmy dla przykładu nasze klasy uprzywilejowane i nasz lud, uznając za pewnik wspólne ich pochodzenie z jednego pnia plemiennego. Już ta okoliczność, że jedna część ludności pod każdym względem korzystała z najrozleglejszych swobód, obficie wchłaniała w siebie nie tylko obce wpływy, ale i obce żywioły, druga zaś pozostawała w zależności niewolniczej, zamknięta w sobie i oddana stale pewnym zajęciom, już ta okoliczność, powiadam, pomijając inne względy rozróżniające, byłaby zdolna przeważyć wszelkie skutki wzajemnego oddziaływania. Jeżeli rzemiosło, uprawiane dziedzicznie w ciągu kilku pokoleń, wytwarza z pracowników odrębny typ ludności, to cóż mówić o okresie czasu liczącym setki lat i o tak zasadniczej różnicy warunków bytu. Można z góry powiedzieć, że zdolne są one zmienić istotne cechy antropologiczne, wytworzyć dwie oddzielne rasy. Naród chłopski różnić się musi więcej od narodu szlacheckiego, aniżeli ten ostatni od odpowiednich sobie warstw wyższych w społeczeństwach innych, ponieważ warunki życia klas uprzywilejowanych podobniejsze były, a wzajemne oddziaływanie ściślejszym i częstszym, aniżeli warunki życia i wpływy wzajemne szlachcica i chłopa. Tłumaczy to nam fakt, dlaczego u narodów podbitych, klasy wyższe daleko łatwiej przyjmują kulturę zwycięzców aniżeli lud, który dłużej pozostaje w swej odrębności. Jeżeli można rozróżniać np. kulturę francuską i niemiecką, pomimo wielu stron wspólnych lub podobnych, to tym bardziej wolno oddzielać kulturę ludową i uprzywilejowaną, ponieważ te różnice muszą być (nie mówię są, gdyż sprawa cała za mało jest wyjaśnianą) znaczniejsze. „Jeżeli cywilizacja uprzywilejowana nie jest produktem rozwoju pierwiastków cywilizacyjnych, spotykanych już u ludu, to skąd się ona wzięła?” – zapytuje p. Postronny. Zdaje mi się, że wszystkie „elementarne pierwiastki cywilizacyjne” są wspólne wszystkim kulturom, których różnice polegają na rozmaitym charakterze rozwoju tych pierwiastków. Skąd się zaś wzięła kultura uprzywilejowana, o tym mówią badania Laveleye’a, Maine’a, Maurera itd., z których okazuje się, że istniejące dzisiaj w Europie formy ustroju stosunków społecznych, nie są bynajmniej „produktem rozwoju” pierwotnych urządzeń ludowych, ale po prostu wynikiem przymusowego szczepienia pojęć i norm cywilizacji rzymskiej. Badania te, zwłaszcza Maurera, przedstawiają tyle dowodów przekonywających, że o zasadzie naturalnego rozwoju mowy być nie może. Tam wreszcie, gdzie wpływy cywilizacji rzymskiej dosięgały bardzo słabo, jak np. u Słowian wschodnich i południowych, wyraźniej przechowały się formy ludowego ustroju społecznego, aniżeli w innych krajach Europy. Nigdzie jednak nie znikły one zupełnie, lepiej zaś jeszcze przechowały się odmienne dążenia i poglądy, które przecie stanowią również czynności cywilizacji. Prof. Bogiszicz, badając formy stosunków rodzinnych u Słowian południowych, zwrócił uwagę, że oprócz zadrugi (gminy rodzinnej) i rodziny miejskiej, istnieje w prawodawstwie trzecia jeszcze forma inokośna (inokosztina). Szczegółowa jej analiza wykazała, że ta forma rodziny wiejskiej jest na pozór taką, jak rodzina miejska (rzymska), ale w istocie swej analogiczną jest ona zupełnie z zadrugą. Jest to po prostu rodzina wiejska, ludowa, która w razie wzrostu liczebnego staje się gminą, jak gmina w razie zmniejszenia liczby członków zmienia się w inokośnę, rodzinę pojedynczą. P. Bogiszicz wykazuje, że rodzina chłopska u Słowian różni się zasadniczo pod względem etycznym, społecznym i ekonomicznym od rodziny miejskiej (rzymskiej), właściwej wszystkim klasom uprzywilejowanym. Ale nie tylko u Słowian: Beseler dowodzi, że rodzina ludowa niemiecka stanowi typ zupełnie odrębny, i nawet prawodawstwo, pomimo dążenia do unifikacji, nie odważyło się na poddanie jej ogólnemu prawu cywilnemu, lecz pozostawiło dla niej ustawy specjalne, oparte na prawie obyczajowym. Bluntschli jakkolwiek był ciasnym doktrynerem, uznał jednak „gemeinderschafty” szwajcarskie jako zupełnie odrębny typ rodziny, i w kodeksie cywilnym dla kantonu Zürich poświęcił im oddzielne paragrafy (1366-1378). Nie mówimy o Rosji, gdzie wskutek warunków miejscowych i historycznych formy ustroju ludowego zachowały się lepiej, niż gdziekolwiek indziej. U nas prawo obyczajowe, które mogłoby rzucić najwięcej światła na tę sprawę, wcale prawie nie było badane, z luźnych jednak wzmianek o wyrokach sądów gminnych, wtedy kiedy były one jeszcze sądami chłopskimi, widzimy, że rodzina włościańska polska posiada zupełnie odrębne cechy. Fakty takie jak np. podział majątku między dzieci przy życiu ojca (Płońskie), przyznanie równego działu w spadku nie tylko dzieciom, ale wychowańcowi zmarłego (Lubelskie), pomijanie przy spadku córek wydanych za mąż do innej chaty, a nawet synów prowadzących oddzielne gospodarstwa itd., świadczą, że rodzina ludowa opiera się na zupełnie innych zasadach, aniżeli rodzina klas wyższych, uformowana na wzór rzymskiej. To, co p. Postronny z pogardą mianuje „przesądami” ludu, dla socjologa jest tylko oddzielnym całokształtem poglądów na zjawiska życia i przyrody. Nauka zna tylko przesądy w metodach, ale nie w obiektach badania. Objaśnienia ludowe zjawisk przyrody, przy szczupłym zapasie wiadomości doświadczalnych, noszą charakter, który, chociaż się to dziwnym wydać może, nazwać trzeba ściśle naukowym, jak naukowymi były np. badania empiryków greckich, lekarzy arabskich itd. Pojęcia o własności, o poszanowaniu cudzego prawa nie tylko że istnieją wśród ludu, o czym pan Postronny zdaje się wątpić, ale „ujęte zostały w jakieś karty prawne i obyczajowe” i to karty bardzo ścisłe, „przez ten sam lud wytworzone”. Czyż istotnie socjologowie nasi nie wiedzą o istnieniu prawa zwyczajowego u ludu, które u nas wprawdzie nie jest zbadanym, ale i na zachodzie, i na wschodzie Europy posiada już obszerną literaturę? Cała rzecz w tym, że pojęcia prawne i obyczajowe ludu inne są zupełnie niż nasze. Poszanowanie własności, o którą tak troszczy się „Kraj”, istnieje wśród ludu, tylko zasada własności odmiennie jest pojmowana. Toż przecie o tym wiedział już W. A. Maciejowski, który zaznaczył, że lud nasz inaczej patrzy na wypasanie łąki, niż na zabór skoszonego siana, tylko ten drugi postępek mianując kradzieżą. W pojęciach o własności lasu, który jest „niczyj”, bo nie był zasiany, itp., przebija się wyraźnie odrębne pojmowanie prawa własności, do którego jedynym tytułem ma być praca. Rozumie się, w stosunkach praktycznych pogląd ten nie występuje dosyć jasno; pogmatwany jest on i zmodyfikowany oddziaływaniem wpływów innych, wyrażony nieraz w formie niewłaściwej, tak że śladów jego poszukiwać trzeba nader starannie i nie zawsze znaleźć je można. Zmarły niedawno ks. Dz. opowiadał mi kiedyś, że podczas jego działalności kapłańskiej nie zdarzyło mu się ani razu, aby chłop z własnej pobudki przyznał się do kradzieży drzewa z lasu. To samo powtórzył mi człowiek również światły, ks. W. w Lubelskim. Czy wobec tych faktów, które, jak sądzę, potwierdzić by mogło setki księży, mówić należy o nieposzanowaniu własności, czy też o odrębnym pojmowaniu jej; czy można te tysiące chłopów posądzać o świadome kłamstwo przy spowiedzi? Zaznaczając odrębność cywilizacji ludowej, nie myślałem bynajmniej, powtarzam to raz jeszcze, o jej konsekwencjach. Ale nie chcę znowu pomijać milczeniem tych wniosków, które „Kraj” wyprowadza. Bo oto np. mówiąc o hipotetycznym rozwoju cywilizacji ludowej, po zdaniu, że „pojęcia o własności, o poszanowaniu cudzego prawa, o warunkach zdrowotności zostały ujęte w jakieś karby prawne, przez ten sam lud wytworzone”, sprawozdawca wnioskuje: „powstała więc inteligencja z łona ludu, powstała nierówność warunków życia”. Skąd nierówność, dlaczego? Czyż rozmaitość warunków wyklucza koniecznie ich równość, jeżeli tylko ta rozmaitość będzie współmierną? W innym miejscu „Kraj” powiada znowu, przechylając się pozornie do zdania, że cywilizacja uprzywilejowana jest w znacznej części wytworem wpływów obcych: „cóż zrobić, nie sposób już wstecz zawracać i niszczyć konary, wyżywione kosztem naszych soków narodowych, by uporczywie rozpoczynać jakąś robotę urojoną od pierwocin ludowych”. Z jakiej racji do mnie, a pośrednio do „Głosu” wystosowaną została ta przemowa, zrozumieć nie mogę; kto tu mówi o zawracaniu wstecz, o „niszczeniu konarów”? Jeżeli z artykuliku mego wypływa jaki wniosek, to ten tylko, że należy z tą kulturą ludową liczyć się, badać ją starannie i umiejętnie, aby określić to, co w niej wspólnego, a co odrębnego zupełnie. Dopiero po dokonaniu tego można będzie znaczenie jej ocenić i jakieś wnioski praktyczne wyprowadzić. O „podporządkowaniu” jednej kultury drugiej nie mówiłem wcale, bo to do rzeczy nie należy, nie decydowałem też, która jest lepszą czy gorszą, wyższą czy niższą. Dla mnie np. niepokój myśli również jest cennym, jak i spokojna twórczość, epitety służą przecie do charakterystyki, nie do oceny. Nie przeczę także możliwości porównań ilościowych, odnośnie do tych wszystkich czynników, których współmierność wątpliwości nie podlega. Adepci socjologii zapominać nie powinni, że interesy osobiste i zbiorowe stoją najczęściej poza kulturą, dotyczą bowiem tych stron natury ludzkiej, które kultura zmienia bardzo niewiele, albo nie zmienia wcale. Nam o to idzie właśnie, aby interesy kultury nie sprzeciwiały się tym ogólnoludzkim interesom naszego ludu.

Głos, 1886


Tekst został opublikowany także w książce Jan Ludwik Popławski - Pisma polityczne

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły