Andrzej Trzebiński - Udajemy, że istniejemy gdzie indziej

Dziwne są drogi, jakimi spaceruje warszawska intelektualistyczna myśl „przeciętnie kulturalnego” człowieka. Mieszczański spacerek dla zdrowia, tuż przed snem, przestał już wystarczać. Intelektualistyczna warszawska myśli rozumie już rzeczywistość na tyle, aby wiedzieć, że w „takich czasach” można już tylko cierpieć.

Rozumie, że w „takich czasach” współczesną rzeczywistością żyć nie sposób. Że coś się tam przecież zawaliło, dokonały się jakieś przerastające świadomość błędy, że horyzonty kultury stoją w słupach ogni, słupach nie boskich, ale szatańskich, antychrystowych, wiodących na pokuszenie. Że dzień dzisiejszy nie potrzebuje już gwiazd spadających, komet ani archaniołów dmących w trąby...

Apokalipsa dzieje się bez tego. Dzieje się oto przerażająco łatwo, nie napotyka na żadne opory, sfera kultury jest przecież (dla przeciętnie kulturalnego!) – sferą próżni, procesów łatwych i wyprzedzających myśl...

Ach – ach! Świadomość łapie sama siebie na gorącym uczynku konstatowania końca świata. Więc to już?! Koniec? – tak właśnie, nieuroczyście, antykulturalnie i właśnie już?

No – a jeżeli wrócić? Odtworzyć w sobie przeszłość, bieg czasu – najpierw tego czasu intymnego, wewnętrznego, a potem tego międzyludzkiego czasu kultury – odwrócić wstecz, kazać nurtowi czasu płynąć w przeszłość, w to, co już raz kiedyś było, jeżeli naprawdę – wrócić? Ach, czy tego nikt nie rozumie!

Dzieje się oto kulturalny kataklizm, antypatyczny, brutalny, niedorzeczny koniec kultury. Ideologie, które były – doprowadziły nas nad jakąś krawędź. Krawędź czego? co za ideologie?

Nie, to przecież nie jakieś pojedyncze, proste hasła czy reklamowe programy – to kompleksy, konstelacje, supły, węzły gordyjskie myśli i woli.

Cała rzeczywistość wali się. Rozpętało się zło. Szatan zdjął maskę i ukazał się taki, jaki jest: irracjonalistyczny, pragmatystyczny, woluntarystyczny, potwornie silny. Słupy ognia na horyzoncie kuszą jedyną już rozkoszą – samozatratą.

Żyć w takim świecie? Przeżyć naprawdę rzeczywisty, dosłowny koniec świata? To nieważne jakiego świata, dość że w takim świecie przywykliśmy żyć. Że światu temu zawdzięczamy siebie!

Tak przecież było: świat szedł sam, na własną rękę, fatalistyczny, nieunikniony – a my byliśmy tylko śladami odciśniętymi na piasku stopami czasu!

No i doszło wszystko do końca! Ciągle jeszcze staramy się zakłamać, że to tylko retoryczny patos, że to poezja, hiperbola „biblijnych słów”. Ale kiedy staramy się jakoś ująć świat w kategorie kultury, czujemy, że kultura przeżywa właśnie swój potworny, rozpaczliwy, nie-do-przyjęcia koniec świata.

I wtedy...

Wrócić, cofnąć się...

To już nie instynktowne, mimowolne cofnięcie się przed fizycznym ciosem, niebezpieczeństwem czy czymś podobnym.

To świadome, kosztujące nawet dużo intelektualnego wysiłku – cofnięcie się, zawrócenie nurtu kultury... Zawinił pragmatyzm – a więc uniknąć go, wycofać się z pragmatyzmu. Zawinił także irracjonalizm nietzscheański?

Ach, nie! Po co to dzielić?!

Uciec od razu z całego drugiego półwiecza XIX. Oprzeć się od razu o romantyzm!

Jaki, czyj, w jakiej fazie ma być ten zainscenizowany nasz romantyzm? Czy nasze paryskie konsekwencje wyciągnięte przez polskich emigrantów mistyfikować? Nie. Tamto było, tamto jest dzisiaj teatrem dla nas...

Więc?

Więc nawet tu, w naszych ciążeniach do osiągniętej syntezy, do zawrócenia ku „złotemu wiekowi”, tak dalekiemu dzisiejszym kataklizmom świata, nawet tu towarzyszy nam śmiertelna Apokalipsis.

Sprawdzają się wszystkie proroctwa! Umarli naszej kultury powstają oto z grobów, wracają z zaświatów czasu w świat teraźniejszości.

Pęka ziemia zygzakami czarnych błyskawic. Czy słyszycie dźwięk trąb archanielskich? Grzmot wzywający na sąd? Nie. Nikt nie dmie w trąby, to my sami... sami tylko.

Jesteśmy archaniołami dnia ostatecznego, społeczeństwami antychrystów, szatanem.

Jesteśmy wszystkim, czym nas stworzył świat. Sąd?

Tak. Mamy dużo grzechów i cnót, ale przecież sądzić nas nie można. Przecież my jesteśmy niewinni, nieodpowiedzialni, sterroryzowani samodzielnym, konsekwentnym dzianiem się świata.

W naszej ucieczce ku dniom stworzenia, ku romantyzmowi, dzieje się już sam przez się dalszy ciąg Apokalipsis.

Niewinni jesteśmy...

Bez wyjścia jesteśmy...

Warszawska myśl intelektualistyczna męczy się, torturuje, potęguje sama rozmiary straszności – nie mogąc zaakceptować dnia dzisiejszego – widzi jedno jedyne wyjście: ucieczkę w przeszłość.

Zupełnie tak, jakby nie istniało drugie, dla człowieka jedyne – przyszłość.

Jeżeli głosi się, że jesteśmy humanistami, to bądźmy nimi choć na tyle, aby pokonać w sobie swą deterministyczną historiozofię, swój pogląd, jakoby to świat nas stwarzał, a nie my świat.

Zdecydujmy się na ocenę kończącego się świata. To bynajmniej nie jest obojętne: ile on był wart! Na gruzach końca kultury zamiast piekła dzisiejszości zacząć tworzyć przyszłość. Otrząsnąć się z Apokalipsy. To nic, że ona może jest, że dzieje się dzisiaj... Tak samo działo się w roku 1789 i w roku 1848, i w roku 1914, znacznie częściej nawet... Nieomal każdy z ludzi musiał przeżyć jakąś tam swoją Apokalipsę. Trzeba przejrzeć tylko tę tajemnicę, że każdej Apokalipsie musi towarzyszyć nasza ludzka Księga Genezis, że my nie mamy czasu czekać na jakąś historyczną kolejność jednej i drugiej, obie muszą dziać się jednocześnie, dosłownie każdego dnia.

Przyszłość musi się różnić czymś innym niż numerami dat wyższymi od numeru 1942, przyszłość musi przestać się dziać, musi zacząć się tworzyć!

Ale panom intelektualistom nie wystarcza to bynajmniej. Dla tych panów nic się przecież nie zmieni. Znowu będzie potężna gra sił, znowu zmartwychwstanie irracjonalizm. Mniejsza z tym, co będą kształtować te siły, nieważne, kto będzie właścicielem tego irracjonalizmu!

Co znaczy jakość wobec ilości!

Dla panów intelektualistów to, co najstosowniejsze: realna możliwość tworzenia tego, co się chce, jest właśnie marginesem, jest w ogóle czymś, czemu nie można dowierzać.

Nigdy nie wiadomo, jaki diabeł siedzi w nas ukryty. Cała nasza jakość – rzekomo pozytywna – może się okazać negatywna. Ważna jest ilość siły. Hitleryzm jest silny i rozpętał zło. Wniosek: siła jest złem. Nie, że siła może być zła, ale że każda siła musi być – zła. Tym jesteśmy lepsi, im jesteśmy słabsi. Powinno nas w ogóle nie być.

Wtedy?

Czy ja wiem, co wtedy? Możliwe, że bylibyśmy świętymi na przykład, nie wiem zresztą.

Panowie intelektualiści uśmiechają się tonem wyższości. Po co jeszcze stale babrać się w tej ideologii socjalnej, w polityce, nawet w rzeczywistości życiowej! Kto tu cokolwiek może poradzić?! Świat kłapie bestialsko szczękami marksizmu i totalizmu, pożera ostatnie ochłapy człowieczeństwa, wypełnia sobą wszystko.

Nie tylko sferę faktów, nawet sferę ideologii. Żadna nasza ideologia nie zmieści się już w tym wymiarze. Pozostał nam wymiar metafizyki...

No, czyż teraz nie jest już wszystko jasne?

Powinno nas nie być, ale jedynie tutaj, jako ludzi, którzy walczą o nową ideologię społeczną, o nową organizację, o nowy profil świata.

Zamiast tego będziemy królować w wymiarze metafizyki, gwiazd, pozaludzkiego.

A jak to będzie naprawdę?

Nie. Nie można przecież wszystkiego, co się tu mówi, brać dosłownie. My tylko będziemy udawać, że jesteśmy nie tutaj, a właśnie gdzie indziej, gdzieś bardzo daleko, w sferze bezwzględnej racji. W istocie będziemy i tu, i tam, a tylko tak na razie... na niby.

...a później, kiedy już wszystko przeminie, wrócimy z tej naszej Wielkiej Gwiaździstej Emigracji ze swoją własną racją, z absolutem...

I wtedy będziemy tu na ziemi?

– Ach, wtedy już można będzie być czymś słabym, cherlawym ideologicznie, można się będzie obejść niczym. Bez żadnych zobowiązań.

Więc?

Ach, jak wy nic nie rozumiecie, a to wszystko takie jasne: wtedy będziemy Demokracją.

Demokracja sama przez się, jako system ideologiczny, jest powojowo chwiejna, nieuzbrojona myślowo: niepodobieństwo, aby mogła się oprzeć takiej na przykład dialektyce marksistowskiej. To niepodobieństwo należy do najgłębszych przekonań panów metafizyków i demokratów. Panowie ci boją się dialektyki materializmu dziejowego zupełnie dosłownie. Mają do niej taki stosunek, jak by to był nie rok 1942, ale epoka młodości jakichś Bucharinów, Plechanowych i innych. Nie dostrzegają tego, co się dzieje teraz właśnie, co reprezentuje choćby totalizm.

Nie dostrzegają, że materializm dziejowy albo już zupełnie w łeb bierze, albo – jak to kiedyś, pisząc o Marksie, stwierdził Brzozowski – właśnie umożliwia społeczeństwom świadome tworzenie własnej historii. Pozwala zawładnąć rzeczywistością.

Uwzględnia w rachunku historycznym tę wartość, o którą potykała się dotychczas polityczna wola narodów.

Totalizm jest próbą okiełznania ekonomii wolą polityczną.

Ale jeżeli już z zasady wyklinamy wszelką siłę, a więc i silną wolę (bo jakość woli, jej kierunek jest dla nas czymś nieważnym!) – to pewnie, że i to nie jest dla nas wyjściem.

Jest wtedy jedna jedyna możliwość: być słabym, udawać, że właściwie istniejemy gdzie indziej, być krypto-demokratą...

Tu już panów deterministów i metafizyków zastępują panowie obrońcy kultury.

Mglisty ideał demokracji okazuje się tu czymś dla kultury jedynym. Tylko w ustroju demokratycznym może istnieć naprawdę kultura.

Bo czymże ona jest?

Myśl nienowa zresztą, ale poparta takimi autorytetami, że i z nią trzeba się zmierzyć.

Kultura – mówią ci panowie – jest to miejsce na indywidualne prawo do protestu!

Tak.

To, co jest tylko warunkiem, możliwością, potencjałem kultury, to, co jest tylko zagonem pod kulturę, dla panów intelektualistów jest już kulturą samą.

Nie trzeba mnie przekonywać, że musi istnieć w człowieku jakaś specjalna sfera, gdzie odbywa się indywidualna ocena rzeczywistości. Możliwość aprobaty czy dezaprobaty.

Ale to jeszcze kultury, proszę panów, nie stworzy. Taka dezaprobata barbarzyństwa.

Kulturą zrealizowaną, a nie potencjalną jest powiedzenie wobec rzeczywistości, mając do wyboru: tak – nie, właśnie – tak!

To jest organizowanie rzeczywistości w głąb!

Kultura jest tym trzecim wymiarem, który zjawiskom płaszczyznowym, dwuwymiarowym jak cień, nadaje wymiar trzeci – wymiar prawdziwości. Dzięki niej osiągamy zrozumienie przebiegających zjawisk. Rzeczywistość staje się zrozumiała, a więc prawdziwa... coraz prawdziwsza.

Kultury, tak jak zwykłego poznania, nie można osiągnąć inaczej niż przez czyn.

Dopiero z tworzenia rzeczywistości, dopiero przez dobrowolne związanie się z ruchem zbiorowym może powstać we mnie wartość kulturalna.

Panowie zakładają w swoich rozumowaniach jako pewnik, że jednostka i zbiorowość muszą stać wobec siebie w opozycji, że konflikt jest nieunikniony.

Przy takich założeniach – istotnie – wszelka praca jednostki dla zbiorowości ma charakter pańszczyzny. I przy takich założeniach rzeczywiście pozostaje jedynie demokracja, której wymagania wobec jednostki są nieśmiałe i łatwe do zaspokojenia.

Ale przy założeniach, że pomiędzy wolą polityczną i wolą kulturalną istnieje współdziałanie oparte na konieczności tworzenia własnej, nowej rzeczywistości, przy takich założeniach nie wolno już mówić o kulturze jako o takim miejscu w świadomości człowieka, w którym człowiek mówi wobec rzeczywistości: – nie!

Panom deterministom, metafizykom, demokratom, ludziom „kultury” i tym wszystkim innym, z którymi spotkamy się tutaj za następnym razem – oświadczam: że my nie będziemy udawać, że właściwie istniejemy gdzie indziej. Bo nasza kultura, nasza metafizyka, nasza polityka nie są gdzie indziej niż my.

Nie potrzebujemy od nich uciekać!

Uznajemy, tak jak panowie, Absolut – i prawdę, i rację bezwzględną, ale nie uznajemy systemu „podlizywania się” Absolutowi, systemu jego protekcji. Wszelkie osobiste, prywatne konszachty z Absolutem panów metafizyków czy innych – są niepoważne.

W walkach międzyludzkich jesteśmy wobec Absolutu równouprawnieni.

Nie dlatego zwyciężymy, że broni nas system wartości absolutnych, przeciwnie: – to system wartości absolutnych musi zwyciężyć dlatego, że my go bronimy.

Panom deterministom, metafizykom, demokratom i ludziom „kultury” oświadczam, że nawet w „takich czasach” decydujemy się poruszać „takie” sprawy i że ten ich system „przemilczania” i „kompromisów między sobą” nie budzi w nas najmniejszego szacunku.

Różnimy się zbyt zasadniczo, aby wyrównywać te różnice przemilczeniem.

Panowie zbyt łatwo zrezygnowali, wobec opanowania naszej rzeczywistości przez systemy ideologiczne wrogie nam, a my znowu zbyt naszą rzeczywistość cenimy, aby z niej móc zrezygnować, aby ją móc zostawiać na pastwę jakimś tam demokracjom czy totalizmom i tym wszystkim innym, lucyferycznym, wrogim siłom rozpętanym w dzisiejszości.


Tekst pochodzi z książki Andrzej Trzebiński - Sztuka i Naród

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły