Andrzej Trzebiński - Milczenie jako walka

Kiedy myśli się o trzyletnim życiu pod okupacją, a w związku z tym o niebezpiecznej, a jednak istniejącej płaszczyźnie styczności między nami a okupantem, podchodzi się do zagadnienia czysto emocjonalnie. Stoi się na stanowisku bezwzględnej izolacji lub dopuszcza się współpracę, ale w jakich granicach?

Sytuacje takie, jak obecna, są niezmiernie zawiłe i rodzą nie konieczność samych Judaszów, Katonów i Wallenrodów, wprawdzie w miniaturze, lecz Wallenrodów jeszcze bardziej skomplikowanych, jeszcze bardziej wątpliwych co do swego etycznego pionu. Rzecz warto poddać analizie.

Życie gospodarcze. Tu właśnie wyjątki z zasady ogólnej izolacji są niekiedy konieczne. W życiu gospodarczym kraju nie powinno być żadnej przerwy. Należy móc go przejąć z rąk ustępującego okupanta z jak najmniejszymi wstrząsami. W chwili przełomu i zrozumiałej wtedy dezorganizacji życia ludzie wtajemniczeni w mechanizm okupacyjnej gospodarki, ludzie stojący już w gotowości do pracy w nowych warunkach – to rzecz niemal bezcenna. Niewątpliwie, dzięki ułatwieniu polskiemu klientowi czy interesantowi spraw trudnych, dzięki nieortodoksyjnej interpretacji zarządzeń, polski funkcjonariusz mógłby zrobić dużo. Trzeba pamiętać jednak, że droga tego gospodarczego wallenrodyzmu jest trudna. Dla silnych tylko i dla odpornych moralnie. Praktyka tych paru lat dostarcza dowodów.

Jeszcze jedna drażliwość: łapówki. Wiadomo, że urzędnicze pensje w niczym nie rozwiązują problemów egzystencji. Jednak łapówka moralnie i społecznie jest niedopuszczalna. Gdyby zastąpić ją jednak gestem pomocy materialnej polskiemu urzędnikowi przez polskiego interesanta, gestem solidarności – niesmak prysłby. Łapówkę można by zastąpić dobrowolną ofiarą. Ofiarą, od której jednak nie uzależniałby polski funkcjonariusz swoich decyzji.

Umotywowana konieczność kontaktu z władzami niemieckimi istnieje także w dziedzinie gospodarczej. Wyrzeczenie się tego kontaktu stałoby w sprzeczności z gospodarczą racją stanu.

Dziedzina życia politycznego, rzecz oczywista, z wszelkich kontaktów i wędrówek ponad przepaścią muszą być wyłączone. Przy tym wytrwaliśmy. To dumne: nie znalazł się w narodzie nikt, kto by próbował stworzyć fikcję polskiego rządu okupacyjnego. Żaden Wallenrod i żaden Quisling.

Kultura. W chwili, kiedy polska nauka już nie tylko milczy, ale dogorywa po obozach, z chwilą, kiedy literatura nie cofa się przed podejmowaniem najcięższej fizycznej pracy zarobkowej, teatrzyki warszawskie bawią się na umór, lekko, z lekkim sercem, komediowo. Teatr wskrzesza rzekomo tradycję polskich teatrów niewoli. Kultywuje polskie słowo. Nie wiem do jakiego słowa aktorzy sami wierzą w te imponujące argumenty. Widz jest mniej zakłamany. Nie idzie szukać na scenie polskości. Idzie po prostu śmiać się. Wobec zamkniętych uniwersytetów, w atmosferze dumnego milczenia poetów, powieściopisarzy, w atmosferze grozy, w jakiej zmaga się polska dusza kulturalna z losem, na scenie i na widowni rozlega się śmiech. I to bynajmniej nie śmiech ironii czy satyry, lecz śmiech niefrasobliwy.

Gdyby w teatrze grano Wyzwolenie albo Kordiana, byłby to kult polskiego słowa. A tak jest najwyżej błazeństwo niewczesne.

Teatr i kino nie pozostają na uboczu w walce z polskością. Są uaktywnione przez urząd propagandy, mają łamać dumę polskiej kultury. Zacierają kontur jej milczenia hałaśliwym śmiechem, demoralizują smak artystyczny przez tandetę czy wprost przez nikczemność.

Artysta teatralny musi z czegoś żyć. Literat polski, uczony polski, pracując jako robotnicy i dozorcy, rezygnując z obiadu, mieszkając w nieopalonym mieszkaniu, zdobyli się na odrzucenie tego kompromisu, który wydał się nieunikniony pewnym ludziom teatru. Poznań, Lwów, Wilno nie mają polskiego teatru. Może i Warszawa nie służyć wrogiej propagandzie. Jeżeli już iść gdzieś koniecznie, to nie do teatru, a na koncerty, gdzie muzyka jest naprawdę muzyką, gdzie niknie przepaść między Chopinem a Wagnerem czy Beethovenem.

Poza tym jest książka. Mniej mieliśmy na nią czasu przed wojną, zajęci pełnią normalnego życia. Można teraz wrócić do Żeromskich, Prusów, Brzozowskich. Można uciekający nam stale prąd literatury przedwojennej dopaść i poznać do końca. Poznać i zrozumieć. Można czytając uczyć się. Ta zresztą sprawa lektury powojennej stanowi tu tylko szczegół. Literatura zdecydowała się milczeć. I w tym wytrwa. Przestrzegamy, że nie może powstać żadne oficjalne, pseudopolskie pismo literackie.

Polska nie umie żyć pod kontrolą. Woli wtedy milczeć. Warszawa potrafi wyrzec się greckich darów. „Timeo Danaos et dona ferentes”[1]. Warszawa potrafi zmusić siłą oraz pogardą do milczenia tych, którzy chcieliby dokoła siebie stworzyć nastrój hałasu.[2]


Tekst pochodzi z książki Andrzej Trzebiński - Sztuka i Naród


[1] (łac.) „Boją się Danajów, nawet gdy przynoszą dary” (Wergiliusz, Eneida)

[2] Podpisany jako Stanisław z Możyrska. Autorstwo przypisywane na podstawie analizy stylu.

Inne publikacje autora Wszystkie artykuły